Bieg 7 szczytów po raz pierwszy…

Czym jest cel? Czymś do czego dążymy? Co nadaje sens temu co robimy? Teraz wyobraź sobie, że znajdujesz go nie w samym dążeniu do jego osiągnięcia ale podjętej próbie. I to właśnie ona daje ci nauczkę i pcha w to bagno dalej. Tak właśnie skończyła się dla mnie próba ukończenia chyba najdłuższego znakowanego biegu w Polsce, jakim jest bieg 7 szczytów na dystansie 240km zorganizowanego z okazji Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.

Dążąc do celu, czyli w tym wypadku ukończenia tych zawodów skupiłem się na wydłużeniu moich aktywności bez nadmiernego podnoszenia obciążeń, kilometrażu. Po prostu robiłem wszystko powoli a dłużej. Poważnym mankamentem był tutaj powrót po dość konkretnej kontuzji kostki równe 5 tygodni przed startem. Równe 5 tygodni przed przestałem całkowicie trenować i rzuciłem się w wir rehabilitacji. Przez 2 tygodnie praktycznie się nie poruszałem, chodziłem o kulach. Zostały mi 3 tygodnie żeby nauczyć stopy ruchu, coś potrenować. Jak już zacząłem chodzić i pozostały ostatnie 3 tygodnie do przebiegnięcia 240km wydawało się to wtedy niemożliwe. Cała uwaga była skupiona żeby wyuczyć kostkę ruchów, sprawić żeby znowu działała, biegała, przestała boleć. I tak 2 tygodnie przed startem zacząłem truchtać po płaskim. Z formy nie powinienem spaść bo tajemniczy okres 2 tygodni od utraty ruchomości został niby zachowany przez jazdę na rowerze i inne aktywności, ale kostka bolała i to bardzo. Tydzień przed startem pojechałem w góry żeby ją sprawdzić i była katastrofa. Nie mogę zbiegać a za tydzień biegnę 240km! Na ostatnią chwilę umawiałem terminy do fizjoterapeutów i tak do samego dnia zawodów, kiedy to jeszcze próbowaliśmy coś zdziałać. Tym samym w moim plecaku miałem sporo tabletek przeciwbólowych, tape’y, maści i różne inne dziadostwo na ból. Brakowało tylko piły żeby tą nogę odciąć jak zacznie boleć. Nie wiedziałem jak ona zareaguje na ten dystans. Od ostatniej wizyty u fizjo nie miałem kiedy tego testować a nawet nie chciałem. Niech się dzieje co chce.

37343244_2070991023164319_6035118388836040704_o

Pakowanie… Toż to dopiero logistyka. Rozplanuj sobie bieg, który może trwać 2 doby! Choćbym sobie przyjmował standardowo żel czy baton co 45min, sole co godzinę, magnezy co 2 to i tak wyjdzie tego cholerstwa tyle że się nie pomieści po kieszeniach. Na 3 punktach ma być ciepłe jedzenie, które na pewno spróbuję, ale pozatym biec na owocach? Słabo energetycznie. Więc pakowałem tyle żeli i batonów żeby tylko ilości mi się zgadzały odliczając ciepłe posiłki. Nie wyobrażam sobie ukończenia tego biegu bez Asi, która była moim suportem. Oboje nie mieliśmy bladego pojęcia o tym dystansie, o tak długich dystansach. Kilka skarpet, wszystkie buty trailowe jakie miałem w domu, podkoszulki na zmianę do worka i rosołek od mamy. Wszystko zapakowane zostało w aucie, zameldowaliśmy się po pakiet gdzie znalazłem znajomych biegnących ten sam dystans. Przez opóźnienie kolejki były naprawdę duże i trzeba czekać. Odbieram pakiet i lecimy na pole namiotowe żeby się jeszcze chwilę zdrzemnąć bo nie wiem kiedy znów to nastąpi. Po drodze ciągle wciągam coś do jedzenia żeby się zapchać bo zazwyczaj moim błędem na biegach jest za mała ilość jedzenia w trakcie. Tym razem chce tego uniknąć.

37919634_1857994484265625_5046991910338560000_o

Pada deszcz a my musimy jechać na start… Dużo osób się tym nie przejmuje i po prostu stoi na starcie albo maszeruje w jego kierunku. Biorę jeszcze kurtkę przeciwdeszczową żeby nie stać w deszczu póki się nie ruszam i organizatorzy otwierają festiwal, witają biegaczy i wszystko po chwili rusza. Trzymam się na początku Łukasza, truchtamy powoli pod górę na pierwsze podejście- Trojaka. Po skręcie w leśną ścieżkę prawie wszyscy przechodzą do marszu. Idziemy do góry, deszcz cały czas lekko kropi, jestem już mokry. Z przeczytanych relacji wiem, że muszę powoli iść do góry, baaardzo powoli biec i ostrożnie zbiegać. Pod górę trzymam komfortowe tętno 120ud/min. Łukasz powoli zostaje w tyle a my idziemy. Zdobywamy górki z Trojakiem na czele. Sporo osób jak widzi płaski odcinek zaczyna biegać aż w końcu ktoś przewraca się na ostrych kamieniach. W głębi duszy myślę sobie: „po co, zostało ci 235km a ty już się rozwalisz”. I ta myśl musiała szybko uciec z głowy. Bo nie wyobrażam sobie przebiec 235km, nie w tej chwili.

37985331_1862174230514317_7068722424899960832_o

Zostało 27 do punktu odżywczego i tego się trzymam. Jest mokro, błotniście i ciągle pada deszcz. Wdaje się w rozmowy z nowo poznanym kolegą- Grześkiem, który biegnie Super Trail. Po drodze zaczepiam jeszcze kilku biegaczy żeby sobie porozmawiać i się nie nudzić na tak długim dystansie. Ciągle kogoś zagaduje. Mam milion tematów do debaty! Gdzieś na grani spotykamy fotografów, zaczyna się więcej podejść, ale dość krótkich. Po kilkunastu km wyciągam kije i wyprzedzam kilku zawodników bez kijów. Tętno cały czas w okolicach 100-110. Jak dla mnie wolno, za wolno… BA! NUDNO! Nigdy w życiu chyba tak wolno nie biegałem i muszę z kimś rozmawiać żeby nie usnąć. Na szczęście spotykam następną ekipę i jakoś to idzie. Trafiamy w miejsce gdzie oznaczenia naszej trasy mijają się z oznaczeniami jakichś czeskich zawodów MTB i przez dłuższą chwilę kłócimy się z kilkoma innymi zawodnikami w którą stronę biec, bo strzałki w prawo a taśmy po lewej. Po którymś podejściu podejściu zostaje sam i zaczyna się czeska grań, słońce już prawie zaszło ale kojarzę, że niedaleko powinien być asfalt i ławeczka żeby przysiąść i założyć czołówkę. Biegnie się okropnie. Szlak zamienił się w rzekę. Pluskam się w wodzie daleko ponad kostki, w butach już mam basen, omijanie trawą kończy się bólem kostki. Na tym etapie nie mam ochoty na tabletki przeciwbólowe więc cisnę prosto przez największą wodę bo tam najrówniejszy teren. Ścieżki spływają potokami. Nagle robi się ciemno a ja na wyczucie, trochę na oślep walczę ze swoim zdaniem, że zaraz będzie asfalt i tam dopiero założę czołówkę. Wreszcie jest, mija mnie dwóch biegaczy do których zaraz dołączam i w ten sposób poznaję kolegę z moich okolic, z Bytomia. Drugi gdzieś nam się traci i za chwilę kolega z Bytomia, który zostawił sobie kije na później również zostaje w tyle, bo jeszcze nie chce ich używać. Ja natomiast dość sprawnie podchodzę pod górki. Życzymy sobie powodzenia i zaczyna się… Nie wiem gdzie jestem.

37720238_1905578332896440_5405317823503269888_o

Oglądam się dookoła, o! Jest taśma. Lecę na nią. Widzę tylko tyle co na wyciągnięcie ręki. Mgła okropna, ciemno, czołówka w połączeniu z mgłą tworzy tak jakby mleko. Co chwilę staję i się rozglądam dookoła w którym kierunku wisi następna taśma. Po jakimś czasie spotykam zabłąkanego we mgle biegacza, który do mnie dołącza i razem żartujemy, że organizator postanowił nakręcić jakiś horror z biegaczami w tle bo inaczej tych warunków nie można nazwać. Do tego ciągle pada deszcz a buty chlapią mi od 4 godzin pełne wody.

37580854_2071190216477733_7041500728904384512_o

Wreszcie słychać punkt odżywczy. Zatrzymuję się, dawno się tak nie cieszyłem że widzę znajome mordy Asi i Rafała. Cieszę się, że nie zgubiłem się we mgle i tu dotarłem. Pora chwilę odpocząć, zjeść coś dobrego i pod górę na Śnieżnik. Tutaj zaczyna się prawdziwy Runmageddon. Z początku latam gdzieś naokoło omijając błoto ale potem staje się ono tak rozległe że próbuję je jakoś przechodzić. Raz po raz noga wkleja mi się w czarną warstwę błota. W pewnym miejscu tracę buta, zatrzymuje się i grzebie ręką w błocie żeby go wydobyć. Opanowałem już technikę wychodzenia z tego błota poprzez położenie nogi równolegle do gleby i odklejanie podeszwy po kolei. W pewnym momencie wpadam, podpieram się kijem żeby wstać i nagle trach. Kij pęknął a podejście na Śnieżnik się nawet nie zaczęło. Do tej pory myślałem, że są niezniszczalne. W końcu kije dobrej marki- Grivel i tu przed kluczowym podejściem nagle mnie zawodzą jak się podpieram gdzieś w błocie. O nie! Idę więc wyżej już bez napędu na 4 ( 2 buty+ 2 kije) i spotykam 2 biegaczy. Razem podchodzimy na Śnieżnik. Jest mgła i co jakiś czas się zatrzymujemy żeby sprawdzić czy jesteśmy na trasie bo nic nie widać. Podchodzimy, wiatr coraz mocniejszy, widzę tylko swoje buty. Wszystko co w świetle czołówki jest białe. Nagle zaczyna się zbieg, gubię trasę. Zbiegłem jakiś kawałek a tu zero taśm. Sprawdzam tracka i okazało się, że to już zbieg ze Śnieżnika. Nawet nie mam pojęcia kiedy go minąłem. Trasa jest gdzieś 500m w prawo więc nie jest źle. Po prostu poleciałem na czeską stronę. Przedzieram się przez krzaczory, jacyś zawodnicy mnie mijają co mnie bardzo cieszy bo to znak, że jestem na właściwej drodze. Ostrożnie zbiegam do schroniska pod Śnieżnikiem i jeszcze ostrożniej szlakiem którym płynie potok i jest bardzo dużo błota i jest mega ślisko w stronę Międzygórza. Wręcz schodzę jak widzę więcej kamieni czy dużo błota uważając przy tym na tą kostkę.

37925110_1862133173851756_4629235426597535744_o

Wreszcie wybiegamy na prostą, widzę punkt. O dziwo sporo osób tutaj i wszyscy jacyś pobudzeni a to przecież środek nocy. Na stołach jakieś sery, kabanosy(chyba) do tego cola, rzucam rozwalone kije i proszę Asię żeby pożyczyła mi od kogoś nowe bo ciągle się potykam a moja kostka po urazie jest wciąż niestabilna. Dobiega mnie Grzesiek z którym wcześniej biegłem i razem wspinamy się na górę Igliczną. Tutaj są po drodze betonowe schody, które chyba najbardziej męczą. Tętno rośnie aż do bagatela 130 uderzeń i ciągle czuje się jakby to był kilkudniowy trekking bez snu jakich mam za sobą już kilka. Spokojnie zbiegamy z Iglicznej i zaczynają się płaskie, polne odcinki. Tutaj jest dużo biegania, biegniemy cały czas. Tempo dla mnie i dla Grzesia to komfortowe 5:30 min/km. Sporo biegaczy tutaj idzie albo truchta i sporo osób wyprzedzamy. Teraz czuje się jak na długim wybieganiu, jest przyjemnie, nie ma takiej mgły bo już niżej i można swobodnie rozmawiać o różnych rzeczach. Cała droga do Długopola( 64km) mija nam na rozmowach. Ani na chwilę buzia mi się nie zamyka.

37312697_2071464899783598_2986375968764985344_o

Dobiegamy. Postanowiłem że tutaj usiądę, dalej panuje mrok, siedzę, wypijam kawę, jem, piję, jem i żartuję, że mógłbym tak siedzieć do rana ale trzeba biec dalej. Ruszam, lekkie podbiegi, potem sporo asfaltu przez jakąś wioskę, goni mnie jakiś pies, szczeka i modlę się tylko żeby mnie nie użarł. Powolutku truchtam sobie do góry asfaltem, potem jest jakieś polne podejście, cały czas wszędzie mokra trawa a w butach basen. Słońce zaraz wejdzie na niebo, zaczyna się asfalt, jest płasko. Więc biegnę swobodne 5:30min/km, tętno stabilizuje się w okolicach 100-110ud/min czyli bardzo spokojnie. Wyprzedzam grupkę biegaczy i rzucam do nich żartem że to te kabanosy na punkcie. Mijam ich i biegnę swobodnie dalej. Tutaj dogania mnie jeden z nich- Rafał. Od tego momentu przez najbliższe 40km biegliśmy praktycznie razem. Poznajemy się, rozmawiamy o naszych byłych biegach, planach i czym się zajmujemy. Biegniemy swobodnie ale Rafał czasem mnie stopuje bo przecież zostało jeszcze sporo km do 240 i czasem przechodzimy przez to do marszu. Cieszę się, że mnie stopuje bo myślę, że to faktycznie nie głupie i może pozwoli mi ukończyć dystans.

37610836_2071604083103013_5452760444571746304_o

Zaczynam czuć powoli niedogodności w stopach, zaczynają szczypać. W bucie dalej basen, słońce już weszło i wtedy dobiegamy do Spalonej. Tutaj siadam na dłużej bo stopy szczypią i zmieniam buty na nowe buty finishera z Dolomitów, które miałem okazję tylko raz testować, bo nie zdążyłem więcej przez kontuzję kostki. Po prostu nie byłem wcale w górach i nie było kiedy a wydawały się wygodne. Do tego wcinam pyszne pierogi, bulion, dogania mnie Grzesiek, Rafał już wybiegł dawno. Smaruje stopy, zmieniam skarpety ale czuję, że trochę za późno zdecydowałem się na zmianę. Ale dopiero teraz przestało padać i będę miał pewność że te buty będą dalej suche. Sudocrem na mokre stopy również nie był najlepszym pomysłem. Dalej szczypią, pierogów za mało bo tylko 3, ja dalej głodny ale biegnę. Jest długi asfaltowy odcinek a ja czuję, że bolą mnie stopy. Do tego obijają mi się palce i po chwili także zdziera skóra z pięty. Wtedy doszło do mnie, że te buty to najgorszy mój dzisiejszy pomysł i nie były wcale rozbiegane i wygodne. Stopy dalej szczypią, do punktu i zmiany butów zostało niestety ok. 20km a tutaj już nawet kolana bolą bo asfalt a te buty nie mają dosłownie żadnej amortyzacji. Po przesiadce z amortyzowanych Hoków mam wrażenie, że te stopy mi zaraz pękną po całości. Dzwonie do Asi żeby zabrała mi awaryjne stare buty biegowe z czasów jak zacząłem biegać. Awaryjne bo odkleiła mi się w nich już podeszwa i cholewka popękała, rozkleiły się też po bokach. Ale… nie mam już więcej butów do biegania, nie mam tyle kasy żeby mieć jakieś inne zapasowe pary, pozostałe 2 pary mi po prostu się już zniszczyły i musiałem je wyrzucić. Zostały tylko te 3 a ja na najważniejszy bieg włożyłem chyba najgorsze jakie miałem, do tego nie rozbiegane. Do Masarykowej Chaty( 100km) prawie cały czas asfalt. Moje stopy już nie wytrzymują. Razem z Rafałem cierpimy i od czasu do czasu idziemy. W głowie mamy jeszcze dystans jaki przed nami. Na płaskim z bólu też nie chce się już ruszać więc idziemy. Wreszcie zmieniam buty. Ruszam dalej długo po Rafale bo postanowiłem poleżeć sobie z nogami w górze, zjeść rosół od mamy i odpocząć. Wybiegam, znowu trafiam na Grześka i biegniemy dalej. Po jakimś czasie doganiam Rafała, który już ma rozwalone stopy przez tą pogodę. Decyduje się zrezygnować w Kudowie. Czasem idziemy, czasem biegniemy z górki, debatujemy o stopach ale jest nam już ciężko. W końcu dobiegamy do Jamrozowej Polany, próbuję oliwek, Rafał postanawia namoczyć stopy, biorę na drogę trochę kabanosów, sera i biegnę dalej.

37367117_2071747156422039_5581963836908371968_o

Po jakimś czasie wbiegam do Duszników i biegnę przez miasto- dosłownie środkiem miasta mijając mnóstwo ludzi, kuracjuszy i innych. Zatrzymuję się nawet na światłach, czekam, myję w okolicznym kranie z wodą. Miasto nie zachwyca, ludzie też. Potem wbiegam na polany, słońce grzeje już konkretnie. Piję dużo bo mam świadomość, że zaraz Kudowa i 130km i uzupełnię płyny. Po płaskim już nie chce mi się biegać, muszę się naprawdę zmuszać, nie ma z kim rozmawiać, za mną pusto, przede mną też. Mijam jakieś łąki, ludzie koszą traktorami trawy, wbiegam do wsi, ostatnie podejście i dłuuuugi asfaltowy zbieg do Kudowy. Już się męczę bo chociaż to już 128km to asfalt wysysa resztki sił. Do tego ten upał. Muszę się położyć i odpocząć.

37580671_2072204679709620_5585882638083686400_o

Kudowa- 130km! Leżę i czuję, że stopy mnie pieką, teraz czuję to bardziej niż jak biegłem. Do tego pas tętna mnie obtarł, leci krew. Leżę chwilę i nie chce mi się ruszać. Dopiero po kilkunastu minutach wstaję i decyduje się biec dalej. Wchodzę na górę i czuję, że moje stopy są nie do zniesienia. Siadam na chwilę na szczycie i myślę co robić. Ale ruszam dalej. Potem mozolne podejście pod Błędne Skały jest gwoździem do trumny. Boląca pięta w końcu pęka i odsłania się gołe mięso. Szczypie niemiłosiernie, szczególnie przy podejściu. Obmywam ranę, zaklejam plastrem i idę. Po chwili pęka odcisk na małym palcu i pod stopą. To istna katorga. Nie czuje dużego palca obitego na asfalcie przez nowe buty, nawet nie wyprzedzam ludzi spacerujących trasą bo mi się nie spieszy. Podchodzę spokojnie do góry pełen bólu. Zbieg z błędnych skał, zmuszam się do biegu, nagle odkleja się wisząca podeszwa od buta i trach. Kopnąłem bardzo mocno w wystający kamień, czuję mrowienie w stopie, leci krew. Staję, podklejam podeszwę plastrem, zaklejam sinego i spuchniętego palca. Stopy pieką już tak bardzo że bez zaciśniętych zębów  nie da rady iść dalej. Do samej Pasterki tak to właśnie wyglądało. Naprawdę bolało.

37982913_1858779140853826_2507631993097814016_o

Po dotarciu do punktu na 145km decydujemy o szybkim opatrzeniu ran bo nie mogę już wytrzymać. Obmywam stopy. Dziewczyny z obsługi punktu wzorowo się mną zajmują, jak prawdziwa rodzina, karmią, pomagają i wspierają. Nogi opatrzone ale dalej bardzo bolą. Decyduje się iść spać i może się zagoi. Nie mogłem zasnąć. Ból był nie do zniesienia. Wstaję po 45min i nie mogę ustać na nogach, szczypią i pieką strasznie. Wiedziałem, że już nic z tego nie będzie. Pora zejść z trasy… Zostało 95km a ja nie dam rady już chodzić. Czekam jeszcze na przyjaciół którzy przybiegają na ten punkt, wracamy do domu, jemy i idziemy spać. Po drodze wstępujemy jeszcze do Kudowy odebrać medal za ukończenie 130km ale firma ich nie dostarczyła i będą dopiero jutro w biurze zawodów. Tak oto kończy się przygoda z biegiem. Trochę smutne, że się nie udało, ale jest to nauczka na przyszłość. Uzbieram na nowe buty i będę bardziej dbał o swoje ciało. Bo mięśniowo i wydolnościowo nie czułem żadnego zmęczenia. Bieg bardzo mi się podobał, ale nie chce podchodzić do niego szybko drugi raz. Jest za dużo nudnych asfaltowych odcinków, które mi się po prostu nie podobały. Kiedyś jednak wrócę na tę trasę zmierzyć się z tym najdłuższym dystansem. Szybko to jednak nie nastąpi.

Leave a comment