Pójdę w Połoniny- UMB 90km

„Pójdę w połoniny, w roztańczone bujne trawy pod rękę razem  z polnym wiatrem. Między szumem liści ukryte słowa dla mnie, zanucę je głośniej, niech popłyną dalej gdzieś…”

Słowa tej piosenki bujały się gdzieś w mojej głowie jak zadowolony wychodziłem z naszego pięknego domku w Dołżycy od Pani Kasi i Adama, gdzie przyjęli nas jak rodzina. Byłem mega szczęśliwy, że wreszcie będę miał okazję pobiegać po Połoninach bo trasa nowego dystansu ultramaratonu Bieszczadzkiego wreszcie wróciła do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Mowa o dystansie 90km z wg. Mojego zegarka 4050m przewyższeń. Patrząc na profil biegu zapowiadał się łatwy początek, potem trochę górek i na koniec dwa soczyste podejścia żeby zakończyć zmagania przebiegając szczytami Małego Jasła, Okrąglika aż do samej Cisnej.

profil

Biuro zawodów działało już od 16 w piątek. Zjawiliśmy się tam po 17. Pakiet odebrany, zdjęcie z logo biegu i powrót do pakowania do domu. Ustawiłem sobie na prawie każdym punkcie wsparcie w postaci Asi, która miała żele i elektrolity. Na całe 90km zabrałem tylko 3 batony i 7 żeli. Po ostatnich refleksjach nad moim trawieniem i korzystaniem  z dobrych żeli, które zastępują posiłek postanowiłem na nie postawić podczas zawodów. Do tego apteczka, maść, tabletki, Sudocrem, zapasowa czołówka i plecak spakowany. Start o 1.00 z początku wydawał mi się złym wyjściem bo przecież możnaby zacząć chwilę później, dałoby się położyć chociaż na chwilę a limit i tak zrobić do zachodu słońca- podobnie jak z Rzeźnikiem. 3.00 nie byłaby głupią opcją. Stanąłem, kameralny początek, zaledwie garstka biegaczy, organizatorzy i Wiewiórki na głosnikach. Wystrzał Mirka i wszystko ruszyło.

43880462_2135164706746950_5202465672004632576_o

Z początku dało się rozgrzać bo był płaski asfaltowy odcinek do samej knajpki „Szynk na Zamościu”. Dalej droga zaczęła piąć się w górę, dość łagodnie, szeroko i płasko na całej długości. Tutaj dało się jeszcze pognać, raczej nikt nie rozmawiał. Wszyscy chyba dalej spali albo byli bardzo skoncentrowani. Trasa była miejscami łatwa i szybka. Następnie wybiegliśmy w otwarty teren i po asfalcie ruszyliśmy w stronę Roztok Górnych. Tutaj kompletnie nie dało się skupić na biegu. Wokoło ciemność, nic nie widać co czai się po krzakach a my biegniemy asfaltem potykając się o kamienie. A potykamy się bo nad nami wirują całe przepiękne gwiazdozbiory. Takiego widoku nie miałem chyba nigdy w życiu. Pogoda idealna, widoczność gwiazd niesamowita. Zacząłem z kimś rozmawiać, że widzimy w górze wielką niedźwiedzicę, mały wóz itd. Nie patrzałem pod nogi, na ludzi, tylko z zachwytem tam wysoko. Dało mi to szansę poczuć że to będzie naprawde dobry bieg. W końcu meldujemy się na punkcie odżywczym na 12km. Mało piłem więc tylko biorę łyka i lecę dalej. Droga od kilku kilometrów cały czas delikatnie pod górę. Jest opór, ale da się biec. Aż do samej przełęczy pod Roztokami. Tutaj skręcamy w prawo i biegniemy trasą Rzeźniczka do Solinki. Można było lekko zwolnić bo teren już trudniejszy, nabrać powietrza w płuca. Przy świetle czołówki biegniemy pasmem granicznym w 4 osoby, w tym jedna niesamowita Maria Domiszewska, którą poznajemy jeszcze przed startem bo jak się okazało jest siostrą naszej Pani u której śpimy. Facet z przodu potyka się co jakiś czas ale informuje o trudniejszych miejscach, kiedy należy zwolnić. Biegniemy w grupie bo bezpieczniej. Po 3 przewrotce w lesie naszego lidera postanawiam go odciążyć i biegną przodem. Ruszam swoim tempem, ale widzę że dwójka biegaczy zostaje z tyłu a u mego boku zostaje nie kto inny jak Marysia! Biegniemy dalej razem do samego punktu na Solince. 44063010_2135242413405846_8830967405032243200_o

Wydaje się jakby w dolinie było zimniej niż na szczytach przed chwilą. Dobiegam do punktu w Solince, 26km w super czasie 2h37min. Wokoło tylko samochody nadleśnictwa i praktycznie sami leśnicy. Na stołach kieliszki z wiśniówką. Ktoś mi się pyta czy coś chcę i popełniam bardzo prosty błąd. Nie wiem czego chcę, więc nie biorę nic i lecę dalej. Trasa płaska, ma być łatwo więc zapominam o punkcie i biegnę dalej. Dochodzę jakiegos biegacza, który niedawno ukończył GUR challenge i zdziwiony że jeszcze miał siłę w tym startować  rozmawiamy o naszych planach. Zaczyna się męczące podejście na Hyrlatą. Bardzo strome i długie. Idę jakiś czas za nim bo okazał się szybszy na asfaltowym odcinku przed podejściem, ale praktycznie przed szczytem słabnie i puszcza mnie przodem. Biegnę więc sam przodem. Jest godzina 4:15. W lesie ciemno, czołówka pokazuje tylko kilka kroków naprzód. Słyszę mnóstwo dzikich zwierząt w tym rejonie. W pewnym momencie czuje smród, na błocie ślady stóp niedźwiedzia i jego odchody. Czuje je więc są pewnie jeszcze świeże. Przechodzą mnie drgawki i to bynajmniej nie z zimna. Czuje zapach zwierzyny, słyszę łamane gałęzie, obracam się ale za mną nikogo. Przede mną też nie. Robie swoje i lecę naprzód. Jeszcze jakieś podejścia, zbiegi i czekam na ten zbieg do Roztok, gdzie czeka ekipa na punkcie odżywczym i moja Asia. Pociągam ostatni łyk picia. Brakuje mi go trochę, ale myślę, że do punktu wytrzymam. W końcu zaczyna się zbieg a ja jestem przeszczęśliwy że ta podróż po dzikim lesie nareszcie się kończy. W pewnym momencie staje jak wryty. Przede mną świecą się dwa wielkie ślepia! Stoję, cisza. Słyszę, że ktoś/ coś za mną zbiega. W pewnym momencie ostrzegam, że tam chyba jest niedźwiedź a na to słyszę, że to tylko taśma organizatora. To była Marysia, która właśnie mnie wyprzedza. Speszony biegnę za nią. Dobiegamy do punktu na Roztokach. Jest po 5.00 rano. Dalej ciemno. Postanawiam zjeść zupę- grochówka. Chce mi się strasznie pić, myślałem że zupa będzie bardziej wodnista ale była dość gęsta, zalewam bidony i pije je zaraz za punktem. Tak, na następnych 4km wypiłem cały 1 bidon i dalej czuje suche usta. Jest problem. Kolejny punkt za ponad 20km a ja mam 0,5l picia. Dobiegam do podejścia na Okrąglik i dochodzę Marysię która wybiegła wcześniej z punktu. Na szczycie wypijam resztę picia. Dalej ciemno, jestem zdziwiony że to tak szybko zeszło. Biegnę chwilę z Marysią ale z czasem widzę, że zostaje w tyle i zostaje sam. Poznaje  miejsca, którymi biegłem podczas Biegu Rzeźnika. Wypijam ostatni łyk wody, łapiąc go tak chciwie że aż się krztusze. Jest prawie 6.00.

43823140_2135297113400376_7167159261393321984_o

Słońce wstaje, ja czuję suchość w gardle. Usta robią się suche. Zdaje sobie sprawę, że na tych mniej popularnych szlakach w okolicach Rabiej Skały nikogo nie spotkam. Oglądam się za siebie, staje ale nikogo w zasięgu wzroku. Bez żadnego ratunku. Czuje się coraz gorzej, opadam z sił, potrzebuje wody, picia. Pokutuje błąd, który popełniłem na ostatnim punkcie. Czemu ja się tam nic nie napiłem. Dla mnie kończy się właśnie bieg, widzę ścieżkę, liście, kilometry się nie kończą, zaczyna boleć gardło, pojawiają się mroczki i ten obłędny wzrok. Oddałbym wszystko za wodę. Boli mnie przełyk, gardło, krztusze się z suchości. Nagle widzę człowieka, poznaje Roberta. Chce z nim biec  bo boje się że zaraz zemdleję. Mam już trudności z oddechem, łapie powietrze, które mnie po prostu krztusi. Udaje nam się wspólnie dociągnąć do Wetliny( 60km). Informuję Asię co narobiłem, siadam i proszę o picie. Wypijam 2 izotoniki naraz i od razu je zwracam. Nie mogę patrzeć na jedzenie, boli mnie przełyk, próbuję pić, odbija się ale przechodzi. Nie jadłem nic od 1,5h.

43879281_2135296983400389_5939550036445626368_o

Nie jest dobrze, jestem mega słaby i boje się, że nie ukończę biegu. Dostaje rosół, herbatę i wyrzucam wszystkie batony. Nie mogę nic przełykać bo boli. Wchodzi tylko picie. Spijam colę żeby mieć coś energii. Mówię Asi, że chyba nie dam rady, ale wiem jak jej zależy żebyśmy za rok wystartowali w Rzeźniku i żebym ukończył bo wtedy będziemy mieć 2 punkty więcej do losowania. Wstał już ranek. Siedzę tak 12 min, patrze się na szczyt Smerek przez który pierwszy raz po kilku latach prowadzi trasa biegu i śpiewam gdzieś piosenkę „Anioły Bieszczadzkie, Bieszczadzkie Anioły…”. Myślę sobie „Jezu jak tam musi być pięknie”. Wstaję i idę, bez słowa. Chociaż jest z górki i płasko to idę bo jest mi niedobrze, chce się wymiotować. Wiem, że nie powinienem w tym stanie kontynuować biegu bo to niebezpieczne, ale w głowie grają mi „Bieszczadzkie Anioły”. Nie przejmuje się czasem, idę naprzód śpiewając sobie „Pójdę w Połoniny…”. Idę trochę szybciej od turystów, ale nie liczy się ściganie, czasy, teraz chce poczuć piękno połonin, które uwielbiam. Piosenka w głowie, w brzuchu pusto, brak sił, ale chce poczuć to cholerne piękno! Już jestem, dochodzę na przełęcz Orłowicza i już są. Witam się z bieszczadzkimi aniołami, chce żyć tą chwilą, widzę w oddali jakichś biegaczy, ale nie spieszę się, chcę tu być, chciałem tu wejść, teraz chce tu być. Idę powoli, nie biegnę w stronę szczytu Smerek. Na szczycie spotykam grupkę turystów i dzielę się zachwytem mówiąc „-Patrzcie jak pięknie widać połoniny”. Zdecydowanie poprawia mi się humor. Pomimo, że od 4 godzin nie byłem w stanie nic zjeść bo wszystko zwracam ciesze się chwilą. Nie mam siły ale mam ochotę dalej biec. Jest około 9, zbiegam dość stromym zboczem w stronę miejscowości Smerek. Po drodze tłumy turystów, czasem trzeba przystanąć na zbiegu żeby kogoś nie stratować.

44037817_2076866739039243_6220116777897033728_o

Nie zlicze, ile razy mówiłem tutaj „cześć” albo „dzień dobry”. Im niżej, tym teren robi się łatwiejszy, przebiegam ruchliwą drogę i skręcam na tory! Na tym fragmencie ponad kilometr trasy prowadzi po drewnianych, zarośniętych belach wzdłuż torów. Większości nawet nie widać, co chwila się potykam, trudno biec. Na tym etapie łatwo zrobić sobie nawet krzywdę bo noga co chwila wpada pomiędzy deski. W końcu koniec, znowu przebiegam ruchliwą drogę, na której mnóstwo samochodów właśnie jedzie na połoniny. Trzeba się jakoś wbić prosząc aby przepuścili bo inaczej nie ma szans. Jest ostatni punkt odżywczy przy drodze- Smerek(72km). Znowu nic nie zjem, pije colę. Coś musi mi dać energii na ostatni 18km etap. Na jedzenie nie mogę już patrzeć. Brzuch boli dalej od Wetliny. Próbuję coś biec. Zaczyna się niekończące się podejście na Fereczatą i Okrąglik, gdzie kiedyś zbiegałem podczas Biegu Rzeźnika. Idę jak w transie przed siebie, cały czas do przodu. Widzę przed sobą trzech biegaczy, ale tylko widzę. Nie myślę o ściganiu, w brzuchu wszystko się przelewa, jest mi niedobrze, wciągam tylko Isogel i biegnę dalej. Doganiam znowu Roberta i próbuje coś pogadać żeby w razie zasłabnięcia być obok kogoś. Ale ten jak mnie widzi, zaczyna uciekać. Trudno, idę dalej sam aż na szczyt Okrąglika, gdzie nasza trasa łączy się z krótszymi dystansami. Nagle na trasie mnóstwo ludzi, trzeba się prosić żeby ominąć większe grupki, wyprzedzam ich na zbiegu, na podejściu idę w grupie. 80km a ja się czuje jak na jakimś biegu masowym, gadam z ludźmi, rzucam żartami, robie komuś zdjęcia. Cholera, nie o to chodziło, przecież trzeba biec do mety. Zaczynam coraz mniej rozmawiać, brakuje mi tej samotności długodystansowca dla której tu przyjechałem. Wszędzie pełno ludzi! Już mnie to wkurza a najbardziej wkurza że nie mogę ich wyprzedzać bo nie mam już siły i idę gęsiego w sznurze ludzi. Powoli zbliża się meta, już ją czuć, już słychać. Ostatni trawers wzdłuż Solinki i wybiegamy na mostek przed metą. Staram się ładnie biec. Przebiegam metę, znowu czuję że zrobiłem kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty.

IMG_20181017_220315

Dostaje piękny medal, piwo i idę odpocząć. Idę po posiłek regeneracyjny i dostaje zupę grzybową. Od razu puszczam pawia na sam widok po takiej masakrze na trasie. Liczyłem na coś normalnego do jedzenia, próbuję łyżkę i od razu zanosi mnie na wymioty. Wyrzucam więc całość do kosza. Nie rozumiem jak na mecie mogła być grzybowa. Nawet się tego nie spodziewałem. Jak najszybciej ewakuujemy się z Orlika do domu żeby wreszcie coś zjeść. Nie jadłem nic stałego od 7 godzin! Po dotarciu na miejsce gospodyni częstuje nas krupnikiem, myjemy się, gratulujemy Marysi Domiszewskiej zwycięstwa, bo przybiegła w końcu jako pierwsza kobieta i po obfitym obiedzie wracamy na Orlik na dekorację.

20181013_174513

Wreszcie dostaję super statuetkę wilka i miodek bieszczadzki za 2 miejsce w kategorii wiekowej. Ostatecznie zajmuje 9 pozycję po tych wszystkich nieprzyjemnych przygodach na trasie. Jestem mega szczęśliwy, że się nie poddałem i walczyłem do końca bo naprawde było warto.  Do teraz nie mam pojęcia jak to zrobiłem, dochodząc do siebie w naprawdę kiepskim stanie, nie będąc w stanie nic zjeść przez ponad połowę biegu. Na pytanie jak przebiec uMB cytuję słowa piosenki  o bieszczadzkich aniołach „…I skrzydłem wskazują drogę, i wtedy w nas się zapala wieczny bieszczadzki ogień”. Co prawda nie miałem takiego zmartwychwstania jak podczas Rzeźnika, ale mogę śmiało powiedzieć, że do mety doprowadziły mnie właśnie anioły.

20181013_174955

Trasa- cudowna, malownicze Bieszczady jesienią to jest to. Wszystko inne się po prostu  chowa. Wchodzisz w ten klimat i już wiesz, że to będzie dobry dzień podczas bezchmurnej nocy w trakcie której witasz się ze wszystkimi gwiazdozbiorami. Do tego świetnie przygotowane punkty gastronomiczne. Na każdym z nich była zupa! Niestety na mecie zupa grzybowa była dla mnie jakimś żartem. Całość świetnie zorganizowana bez żadnych zgrzytów i błędów oznaczeń. Na punkcie w Wetlinie, gdzie część szlaku biegła nieoznakowanym odcinkiem Parku Narodowego dostaliśmy nawet mapki z zaznaczonym szlakiem. Natomiast końcowe kilka kilometrów połączone z innymi trasami były po prostu za bardzo zapchane. Warto będzie tu wrócić i poczuć magię Bieszczad jesienią!
Bilans:
– dystans 90km

– czas 11h21min39s

– miejsce 9( w limicie zmieściło się tylko 58/97 które wystartowało)

– miejsce 2( kat. wiekowa)

Leave a comment