Blog

Bieg 7 dolin 64km Krynica 2020

Jak było w Krynicy? Relacja trochę spóźniona bo i zdjęć nie było żadnych.

Standardowo dotarliśmy na miejsce dzień wcześniej, expo pomimo pandemii jako takie było i to większe niż się spodziewaliśmy, do pijalni wstęp tylko w maseczkach i po uprzedniej dezynfekcji. Odbiór pakietów startowych przebiegł bardzo sprawnie.

Przed startem

Udaliśmy się do Przemka i Natalii prowadzących super pensjonat Górski Styl, gdzie się przepakowaliśmy na trasę, zrobiłem krótki rozruch po podróży i poszliśmy wcześnie spać. Pobudka o 4:00, jem śniadanie, standardowe przygotowania i pod osłoną nocy jedziemy do Rytra, pod hotel Perła Południa gdzie był start mojego dystansu- 64km. Zgodnie z informacją na stronie internetowej, mieliśmy startować pojedynczo, zgodnie z numerami startowymi. Pierwsza grupa miała start o 6:00 i oni mogli pojawić się w strefie wcześniej. Potem ok. 6:15 miała wejść nasza grupa. Po tym jak wszyscy z pierwszej grupy wybiegli na trasę, strefa startowa opustoszała i spiker zapraszał chętnych z drugiej grupy którzy chcieli wystartować żeby po prostu sobie wybiegli kiedy chcą. Skorzystałem więc z okazji.

Piwniczna Zdrój, fot. Ultralovers

Pierwsze 8km, w większości pod górkę prowadziło lekko błotnistym i wąskim szlakiem w kierunku schroniska na Przechybie. Niestety przede mną wybiegło tutaj już bardzo wielu biegaczy z pierwszej grupy, wyprzedzanie których na wąskich odcinkach było praktycznie niemożliwe. Co chwila krzycząc „lewa wolna” i tak często musiałem stawać, wybijając się z rytmu, czasem nawet w kogoś wpadałem bo nie chciał się posunąć. Na samej górze, głównie na otwartych przestrzeniach wiał bardzo silny wiatr, który potęgował uczucie zimna. Pomysł na bieg z krótkim rękawem coraz bardziej wydawał mi się głupi, bo pomimo biegu zaczynało robić się zimno.

Obidza, fot. Ultralovers

Dobiegam do Przechyby mijając biegaczy, często znajomych, witając się i uśmiechając, wpadam na punkt. W planie miałem standardowo zjeść tutaj banana, dezynfekuje się i szukam bananów. Nie znajduje więc pytam się obsługi o owoce, dostaje info że są tylko żelki i sezamki. Jako że do tej pory jadłem same słodkie żele, rezygnuję i biegnę dalej. W Piwnicznej duży punkt to pewnie będzie smacznie.

Na odcinku do Piwnicznej, wiatr wiał jakby mocniej, zrobiło się dość chłodno. Miejscami ze względu na kamieniste i strome zbiegi, nie dało się biec szybko żeby się rozgrzać. Sam zbieg do Piwnicznej też nie miał końca. Bardzo spodobało mi się zachowanie policji, która w pierwszej kolejności puszczała biegaczy.

Wpadam do Piwnicznej, wyciągam  kamienie  z butów i dostaje flaski od Asi. Idę na punkt i pytam o jakieś pomidory, owoce, coś stałego. Niestety, tylko galaretki i sezamki na widok których chce mi się rzygać. Pomyślałem, jestem w d… bo mam tylko 1 żel na kolejny odcinek do Wierchomlii a na punkcie nie ma nic normalnego. Miałem rację. Zaraz za punktem dzida do góry, niby łagodnie ale już idę bo ileś można cisnąć na tych żelach. Oszczędzam siły i jedzenie żeby starczyło mi do następnego punktu. Szczerze nie spodziewałem się, że trafię na bieg i to takiej rangi, gdzie nie będę miał co zjeść na punkcie. Przy drugim podejściu za Piwniczną zaczyna dziać się coś niedobrego, jakieś mikroskurcze w łydkach i do tego autentycznie zaczynam być głodny, w brzuchu zaczyna burczeć. Biorę żela na czarną godzinę i cisnę dalej ale już czasem podchodzę bo czuje że słabnę.

Na punkt na 41km w Wierchomlii wpadam głodny jak wilk. Szukam zupy, herbaty, pytam o owoce, pomidora, czy cokolwiek ciepłego bo mega wymarzłem po drodze i na obolały żołądek warto jakaś colę czy herbatę. Niestety. Tutaj też nic nie ma! Pojawiły się natomiast słodkie drożdżówki. Zjadam jedną, przy podejściu pod wyciągiem ciągle ją czuję i mi się odbija. To podejście jest chyba najbardziej strome na trasie. Końca nie widać. Kolejni zawodnicy kładą się lub siadają na trawie. Na szczycie dostaję potężnej kolki. Muszę iść, kawałek dalej długi zbieg którego z bólu też nie jestem w stanie sprawnie pokonać.

Staram się trochę czasu nadrobić na podbiegu do bacówki. Tutaj mniej boli więc cisnę pod górkę. Czasem czuję kolkę i zginam się wpół. Podbieg jest długi i łagodny. Za punktem miejscami robi się stromiej, podchodzimy na Runek. Czasem wraca kolka, czasem skurcze, że nawet na płaskim odcinku nie można ciągle biec. Motywują mnie trochę turyści, których coraz więcej na trasie, zwłaszcza w okolicach Jaworzyny Krynickiej, gdzie znajduje się słynna ścieżka w koronach drzew. Stąd już tylko w dół, wybiegamy na szczęście w okolicy deptaka. Ze względu na pandemię brakuje trochę szpaleru kibiców, ale trochę ich jednak jest. Wbiegamy piękną, długą metą, dostajemy piwo, wodę i smaczny, wreszcie ciepły! Posiłek regeneracyjny w postaci makaronu z sosem pomidorowym i mięsem.

Rywalizację udało się ukończyć pomimo problemów w czasie 6h52min na 8 miejscu OPEN i 3msc w kategorii M20(po raz ostatni). Na drugi dzień dekoracje, dostajemy jakiegoś kwiatka z bibuły. Myślę sobie, że to żart po zejściu z podium, czekam, ale widzę że wszyscy dostają to samo i potem koniec. Nic więcej. Dostaję koszulkę techniczną finishera za ukończenie ultramaratonu. Podobnie jak wszystkie dystanse biegu 7 dolin.

Ogólnie imprezy niestety nie mogę polecić. Na plus zasługuje na pewno sprawna organizacja typu odbiór pakietów, logistyka, zabezpieczenie, pomiary itd. Trasa też jest bardzo fajna i aż chce się po niej pobiegać znowu. Niestety zaopatrzenie punktów odżywczych w tym roku to był dramat. Nie spodziewałem się braku normalnego pożywienia, przez co cierpiałem bo byłem po prostu głodny. Podział zawodników na strefy startowe pod względem samych numerów też pozostawia wiele do życzenia. Szkoda, że nikomu nie chciało się sprawdzać rankingów ITRA zawodników jak robią to inne biegi. No i dekoracja. Kategorie wiekowe na tym ultramaratonie niestety nie szybko doczekają się jakichkolwiek nagród o ile oczywiście im się należą.

Podsumowanie sezonu 2019

Za mną kolejny rok szukania samego siebie- idealnego treningu, idealnego dystansu czy nawet balansu pomiędzy ciałem a umysłem. Bo największe zmiany w tym roku właśnie dzięki niemu zostały wprowadzone, ale po kolei…

Po lekko nieudanym roku 2018 przychodzi rok 2019 a w nim kilka głównych celów, czyli przebiec biegi które miałem od dawna w planach, ale coś wypadło, przeszkodziło i się nie udało- Zimowy Ultramaraton Karkonoski, Biegi w Szczawnicy, poprawić czas podczas 110km w Lądku Zdrój i na koniec złapać dystans 150km podczas Łemkowyna Ultra Trail żeby stopniowo( nie tak jak rok wcześniej) wydłużać moje biegi.

Rok ogólnie uważam za bardzo dobrze przepracowany, wypadło bardzo niewiele jednostek, wreszcie zacząłem słuchać swojego organizmu i czasami po prostu odpuścić jak czułem się źle, zmieniłem trochę nawyki żywieniowe i robiłem przerwę min. 3h przed mocniejszymi treningami od ostatniego posiłku. Biegałem całkiem niewiele bo w okresie przygotowań 60-80km/ tydz i w okresie BPS do ponad 100km/tydz. Przestałem chodzić na siłownię w marcu i zacząłem trenować bez sprzętu w domu, dodałem także jogę i ćwiczenia na balans. Jestem bardzo zadowolony ze współpracy nawiązanej z firmą Kamos, która ma świetne regionalne wyroby nabiałowe. Od sierpnia zacząłem także szukać siebie we właściwej technice biegu, trenowałem proste ruchy i stabilizację…

Zacznijmy od początku, czyli od ZUK do którego przygotowania rozpocząłem tak naprawdę startem w półmaratonie górskim XRUN- Tajemnicze Kopce na bardzo szybkiej zimowej trasie, gdzie zająłem 13msc open i 2 w M20 z czasem 1:54:10. Wydolność zdecydowanie kulała po zimie, zacząłem robić szybsze akcenty żeby dobrze przygotować się do ZUK aż w końcu pod koniec lutego dopadło mnie coś okropnego.

51691372_2205005639762856_3252468996846387200_n

Znowu spuchła kostka- jak rok wcześniej, do tego bolało na całej długości także nad kostką. Przestałem trenować i całkowicie biegać, nie dało się chodzić. Niecały tydzień przed ZUK udałem się do ortopedy zrobić RTG, USG i komplet badań. Nie było złamania, ale dość dużo płynu w stawie i stan zapalny. Dostałem zakaz biegania 2 tyg. Wtedy szybko udało się dostać do Piotra Konopki z Siemianowic, który uchodzi w naszym gronie za najlepszego fizjo od zadań specjalnych. Mieliśmy 4 dni do startu, 3 wizyty. Diagnoza- zapalenie mięśnia piszczelowego tylniego. Opuchlizna zeszła, ale nie pozwolili mi spróbować czy boli. Miałem czekać do dnia startu i dać temu spokój.

Po 2 tyg bez biegania miałem doła, nie wiedziałem czy kostka dalej mnie boli i nagle dowiaduje się, że trasa ze względu na trudne warunki zostaje skrócona do ok 22km. Dzięki temu postanowiłem spróbować i najwyżej skończyć na 1 punkcie kontrolnym. Od początku bolało, ale po kilku km przestało. Brakło tylko tych treningów, bo w drugiej połowie czułem już zmęczenie. Udało się zająć świetne 20 msc jak na bieg z kontuzją i po 2 tyg. przerwie.

53800045_1193897460774396_108827573563162624_o

Fot. Bikelife

Potem już na dobre doleczyłem kontuzję i za namową kolegi zapisałem się na darmowy bieg pod domem- Bieg Damy Radę na dystansie 5km. Nie biegam takich dystansów i gdyby nie znajomi, trasa którą codziennie trenuje i to, że odbywa się 5min piechotą od mojej klatki to bym nie wystartował.  Udało zająć się świetne 3 msc. OPEN z czasem 19:03min. Zacząłem lubieć spontany 🙂

55963121_2231897770406976_2600662144370343936_o

Kolejny start to reprezentowanie firmy Kamos  w ich rodzinnej Kamiennej Górze, gdzie odbywał się bieg „Zdobywca Góry Parkowej” na dystansie 11km po trudnej, przełajowej trasie. Udało się pobiec w czasie 46:06min co dało mi 14msc OPEN i 4 w M20. Czegoś brakło, czułem niedosyt i znowu mocniej zacząłem trenować.

56980790_2130600643728311_3907853522720260096_n

Znowu przycisłem i znowu coś poszło nie tak. Następny miał być bieg Dziki Groń w Szczawnicy. Zdecydowałem się na ten dystans, ponieważ pozostałe starty które miałem w planie wchodziły w cykl Ultra Cup Poland i chociaż chciałem pobiec coś krótszego to jednak wybrałem 64km żeby zrobić całość cyklu. Na 4 dni przed startem w biegu Dziki Groń doznałem naderwania mięśnia brzuchatego łydki. Znowu nic nie biegałem, znalazłem na szybko jakiegoś znachora który próbował uratować nogę. Znowu start wisiał na włosku. Finalnie ukończyłem zawody z bólem łydki i rozwaloną stopą przez zbyt duże buty i problemami żołądkowymi na 19msc OPEN z czasem 7:31:35.

58461544_1093414690859412_4292341949995679744_o

Czułem niedosyt, 2 starty nie do końca udane przez kontuzje. Udało się dostać pakiet na bieg Ultraroztocze na dystansie 60+km. Chciałem mieć dobry czas i nadrobić utratę wysokiego morale po poprzednich zawodach i niedoleczonych kontuzjach. Udało się wszystko zaleczyć, ale… Skończyło się na totalnym zgonie w połowie trasy. Zabrakło treningów w okresie, w którym leczyłem kontuzje. Zająłem 7 msc open i 1 w M20 z czasem 6:20h.

60418362_2262676407329112_6834782677342617600_n

Byłem trochę podłamany nieudanymi startami, zacząłem szukać spokoju i trenować jogę, rozciągać się żeby zapobiegać następnym przerwom w sezonie, trenowałem w domu i miałem więcej czasu dla siebie i dla regeneracji. Kolejny start to Bieg Rzeźnika w parze z moją Asią. Zapisując się na bieg miałem obawy co do jej przygotowania bo to jej najdłuższy dystans, ale przed samym startem zacząłem bać się o siebie, bo w tym sezonie wszystkie starty psułem. Starałem się nic nie zepsuć tym razem i udało nam się wywalczyć 7 msc w parach MIX z czasem 12:11h na dystansie 82km.

64719313_2286422584954494_5539258040781373440_o

Potem przyszedł czas na wakacje i następnie Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich na którym chciałem poprawić czas podczas biegu K-B-L na 110km, gdzie popełniłem wiele błędów 2 lata wcześniej i chciałem je wyeliminować. Sporo rzeczy udało się poprawić i czas na mecie lepszy o prawie godzinę- 11:53:09 co dało mi 6 msc OPEN i 1 w M20.

67315915_2308131849450234_7385924245248802816_o

Po tym biegu postanowiłem trochę dłużej odpocząć przed swoim najdłuższym biegiem w karierze- Łemkowyna Ultra Trail na dystansie 150km w październiku. Zacząłem prace nad techniką biegu. Żeby sprawdzić swoją aktualną formę końcem sierpnia pobiegłem w przełajowym biegu na 5km w Olkuszu, gdzie spóźniłem się na start i zająłem 2 miejsce OPEN z czasem 19:09min.

69283783_2329895167273902_790602186684891136_o

Po biegu czułem, że forma rośnie, biegało się coraz lepiej a moja hemoglobina, żelazo i krwinki były zbyt niskie. Zmieniłem po raz kolejny dietę a mocy znowu przybywało. Ostatni sprawdzian przed Łemkowyną miał być Cross Czwórki w Dąbrowie Górniczej, który biegam co roku. Za pierwszym razem byłem 11, potem 7, rok później 4 , więc teraz apetyt był na pierwszą trójkę. Trochę mnie ta presja stresowała, ale pobiegłem z chłodną głową i udało się wbiec na podium. Finalnie zająłem 3 msc OPEN z czasem 1:03h.

71107900_2355315171398568_8829999753195421696_n

Forma nie spadała, musiałem to wykorzystać i kolejny raz pobiec Cross w Olsztynie na 4km o tytuł najlepszego studenta Politechniki Częstochowskiej. Rok temu wygrałem, więc broniłem tytułu. Pomimo, że udało się poprawić czas o 23s niż rok wcześniej( 16:32min) to zająłem 2 miejsce OPEN i 1 msc w kat. STUDENT. Tytuł obroniony. Niestety prawdopodobnie już ostatni raz w życiu…

71655681_2359915007605251_2299995729067769856_n

Wiedziałem, że forma jest, głowa wariowała, bo przede mną najdłuższy dystans w życiu- 150km a mnie się biega super na wysokich obrotach. Musiałem się uspokoić i pobiec na zaciągniętym hamulcu z chłodną głową co zaowocowało znakomitym wynikiem- 19:34h i 9 msc OPEN.

72348731_2365762463687172_6353709747069255680_o (2)

Ten rok był naprawdę zwariowany, ale myślę że wiele się nauczyłem i mogę zaliczyć go do udanych.

Wisienką na torcie, który właśnie zjadam jest satysfakcja z wysokiego 5 msc OPEN w całym cyklu Ultra Cup Poland- Pucharu Polskich Biegów Ultra!

Statystyki:
– trenowałem łącznie ok. 491h, 250h biegania przełajowego, 59h biegania na stadionie i asfalcie, 69h trekkingu, 68h siłowni, 20h jogi i rozciągania, 13h rowera, 9 h bieżni mechanicznej…

– pokonałem łącznie ok. 3700km, 2350km biegania przełajowego, 691km biegania na stadionie i asfalcie, 225km trekkingu, 272km rowera, 99km bieżni mechanicznej…

– wykonałem łącznie prawie 80000m podejścia, 66000m biegania, 13000m trekkingu, 1700m rowerem

– spaliłem łącznie 250000kcal,

 

 

Łemk(Wiatr)owyna Ultra Trail 150km- 12.10.2019

Są takie biegi, które mają swój niepowtarzalny klimat i magię. O których ukończeniu marzę, śnią mi się po nocach. Jednym z nich była Łemkowyna. Podjąłem decyzję, że podejmę wyzwanie przebiegnięcia czerwonego szlaku z Krynicy do Komańczy poprzez Beskid Niski, gdy będę na to gotowy. Ten moment nadszedł według mnie w tym roku…

Łemkowyna jest to bieg przez dziką krainę Łemków. Po drodze mijamy opuszczone wsie i miasteczka, wiele kapliczek i obiektów kultu religijnego. Słynie z błotnistej i mokrej trasy. Same warunki zazwyczaj są ciężkie ze względu na porę roku i charakterystykę terenu. Do przekroczenia jest kilka strumieni, wiele błotnistych odcinków pod górkę jak i z górki. Bieg jest długi, ma 150km i chociaż nie za wiele na nim przewyższeń to dystans i pogoda potrafią zniweczyć marzenia o ukończeniu. Profil trasy wygląda następująco:

LUT150_profil19 (1)

Jadę na bieg i … zapominam butów do biegania :D.

Właśnie tak rozpoczęła się moja Łemkowyna w tym roku. Skupiłem się typowo na trasie, planowaniu a zapomniałem o sprawach przyziemnych. To mój najdłuższy dystans do tej pory, więc nie ma przelewek. Był ambitny plan na 20h. Do Krynicy przyjeżdżamy dzień wcześniej, ale o 3h później niż planowałem z powodu tych butów. Jest już późno, więc zamieniamy tylko dwa słowa z Natalią i Przemkiem, którzy opiekują się wspaniałym pensjonatem „Górski Styl” i idziemy spać. Na drugi dzień staram się oszczędzać nogi i pakuję całe swoje sprzęty na bieg. W biurze zawodów skrupulatna weryfikacja sprzętu obowiązkowego- pani ogląda mój telefon i pod jej bacznym nadzorem muszę wpisać 2 numery- organizator i GOPR, sprawdzone mam także opatrunek i opaskę elastyczną, która według Pani jest zwykłym bandażem( w apteczce pisało, że elastyczna). Poza tym sprawdzamy czołówki i okazuje się, że nie świecą, bo nie włożyłem do nich baterii żeby się nie wyczerpały. No cóż, numerka nie dostaję i idę na zakupy na miasto. Baterie zostały w pensjonacie więc szukam czegoś w pobliżu. Wszędzie kolejki i bardzo dużo kuracjuszy przez co zajęło to trochę czasu. Wracam do biura z bateriami i opaską. Mój numerek leżał już odłożony na boku. Pokazałem tym razem to, czego wcześniej nie miałem i wreszcie numer odebrany. Chociaż miałem wypocząć to te 2 h chodzenia i szukania baterii i opaski po Krynicy dały trochę w kość. Po powrocie usiłuję jeszcze usnąć, ale czas do startu dłuży się niesamowicie, oczy nie chcą zamykać a myśli kotłują już na starcie, polach przed Ropkami, potokami przed Wołowcem, błotem za Bartnem…

940eea484d44f876200f4bdde1b0b5ea (1)

Fot. Ropki Siwejka

Około godziny 23:40 jedziemy na start, ubieram plecak i idziemy w stronę deptaka. Do startu 10min a ja nie wiem gdzie on tak naprawdę jest, czy to stres czy co, nie wiem. Pytamy o pijalnię wód i jakieś 3 min przed startem wchodzę do strefy startowej, przybijam jeszcze piątki z ekipą, która spała z nami w pensjonacie i chcieli przeżyć te emocje razem z nami, buziak od Asi na szczęście, odliczanie polsko- angielskie i ruszyło. Tempo na szczęście spokojne asfaltem pod górę przez Krynicę na pierwszy szczyt- Huzary. Zagadujemy się z Redziem, mówi żebym cisnął do przodu i na pierwszym podejściu tak robię. Pierwszy odcinek na Huzary i zbieg do Mochnaczki mijają bardzo szybko, potem zaczyna się trochę błota, potoki, delikatne podbiegi i zbiegi aż do Ropek gdzie czeka pierwszy punkt odżywczy.

01239ded2b3869a4737e025fd46fad4e (1)

Fot. Ropki Siwejka

Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, na punkcie spotykam Asię i Łukasza, z którymi robię sobię zdjęcie, spokojnie rozmawiamy, uzupełniam flaski, żre ciastka i okazuje się że odpada mi trytytka od numerka startowego. Prosimy obsługę o sznurek  ale nie ma czym przeciąć żeby przywiązać. Minuty uciekają a my szukamy rozwiązania jak to przymocować. Po jakimś czasie udaje się znaleźć trytytkę i mocujemy numer, ruszam dalej.

Teraz asfaltowy odcinek a za nim pierwsze trudniejsze podejście na Kozie Żebro, wyciągam kije, idzie stromo, przydają się. Potem stromy zbieg do Regietowa i za chwilę kolejne ciężkie podejście na Rotundę. Na szczycie piękna kaplica, która nocą wygląda bajecznie. Staje na szczycie, próbuję schować kiję ale nie potrafię. Zbiegam powoli i przez jakiś czas męczę się z kijami, ale nic z tego. Że ja tego nie przećwiczyłem! Dalej do Wołowca, gdzie czeka kolejny punkt odżywczy jest dosyć płasko i łatwo. Na tym odcinku spotykam Daniela z którym kawałek biegniemy w mokrych butach od przekraczania potoków i błotnych odcinków. Radzi mi żebym na przepaku w Chyrowej zmienił buty i skarpety na suche. Zastanawiam się czy ma to sens bo nie czuję żeby mnie moczyły, ale z perspektywy czasu widzę, że to była świetna decyzja- dzięki Daniel!

DSC_0307

Fot. Natalia Podsadowska Fotografia

Na Wołowcu czeka już ekipa Petzla i pyszny rosół. Wypijam, pożywiam się i dość szybko ruszam dalej. Tuż za punktem przeżywam prawdziwy zachwyt z przerażeniem. Tuż nad moją głową, na pięknym gwieździstym niebie tak świetnie widocznym tylko w tym rejonie Polski spada olbrzymi meteoryt, który baaaardzo długo pali się w atmosferze i dalej jako rozgrzana, czerwona skała mknie w kierunku ziemi. Swoją drogą, ciekawe gdzie spadł bo wyglądało jakby wszedł w atmosferę jako skała. Pomyślałem wtedy życzenie, które potem miało się spełnić. Kawałek dalej zaczyna się leśny teren, który prowadzi nas do Magurskiego Parku Narodowego witającego trudnym i długim podejściem na Świerzową i dalej na Ostrysz. To dość trudny fragment. Za Ostryszem kolejna trudna góra- Kolanin, więc mamy trzy syte podejścia na krótkim odcinku. Do tego dochodzi rozjeżdżone błoto przed kolejnym punktem- Przełęcz Hałbowska w które już bez wahania wbiegam, ponieważ decyduje się na zmianę butów za około 20km.

74582430_2497427340351514_266989331921502208_o (1)

Fot. Piotr Oleszak

Na Przełęczy Hałbowskiej kolejny punkt i do tego pyszne bułeczki- wymarzone śniadanie na trasie. Potem trochę biegania i nagle dobiegam do miejsca gdzie taśmy wiszą na wprost i w dół. Staję i zastanawiam się chwilę, odpalam tracka w zegarku zmieszany i podążam za trackiem  w dół. Wybiegamy kolejny raz na pastwiska i do kolejnej wioski- Kąty. Na tym odcinku spotykam biegacza, który pobiegł prosto zgodnie ze złymi oznaczeniami i narzekał, że ktoś przewiesił taśmy. Wstało słońce, pojawiają się pierwsi turyści na trasie. Chwilę rozmawiamy, czują respek do tego co robimy i życzą powodzenia. Wspinam się na Grzywacką Górę i dalej Łysą Górę, na których zaczyna wiać silny wiatr( jak się okazało nasz towarzysz do samego końca). Boli mnie brzuch, nikogo wokoło nie widzę i korzystam z okolicznych pokrzyw. Po dobiegnięciu do Chyrowej okazuje się, że punkt odżywczy jest dalej niż rok wcześniej i trzeba jeszcze kawałek dobiec. Ktoś z kibiców pokazuje mi gdzie przekroczyć rzekę, już widzę punkt, jest Asia i Magda. Od razu się kładę i zaczyna się opatrywanie stóp, przebijanie odcisków, które trwa dłuższą chwilę, smaruję stopy, zmieniam skarpety i buty za radą Daniela, który zaraz po mnie wbiega na punkt i robi to samo. Zjadam jeszcze zupę i lecę dalej. Na punkcie spędzam 25minut! Rekord! Ale komfort biegania w nowych, suchych butach nieziemski.

72549919_1194749777378910_8174533090366980096_o

Fot. Paulina Pina Bartosińska

Tuż za punktem podejście na Chyrową, nie za długie, na szczycie silny wiatr urywa głowę, nie da się biec pod wiatr, tak mocno napiera. Dalej prawie nowiutka biegowa autostrada, której trochę zazdrościłem dystansowi 70km. Spotykam Sławka, który niestety musiał zejść z trasy. Rozmawiamy chwilę, życzy mi powodzenia i napieram dalej. Ktoś z mojego dystansu przede mną wbiega pod górę. Ja znowu muszę udać się w ustronne miejsce więc nie zamierzam go gonić. Zbiegamy do nowej wsi i przekraczamy drogę krajową. Przy drodze obsługa biegu kazuje się zatrzymać i przepuścić samochody, ale ktoś z nadjeżdżających się zatrzymuje, przepuszcza nas i klaszcze. Bardzo miły gest ze strony kierowców. Zaczyna się bardzo trudne podejście pod Cergową, spotykam turystów i idziemy jakiś czas razem. To podejście wyjątkowo mnie męczy. Za Cergową zbieg i niestety zaczyna się asfalt do samego Iwonicza. Po drodze mija mnie jeszcze Pani fotograf z załogi górskiej i pociesza, że już blisko.

Iwonicz to prawdziwy kurort, pełno sanatoriów i ludzi poruszających się podobnie do mnie w podeszłym wieku. Na punkcie jest Asia, przynosi mi tosty z punktu i jedzonko, siadam spokojnie, smaruje obolałe już nogi maścią, ładuję chwilę zegarek i lecę dalej. Zaczyna się dość płaski odcinek z kilkoma dużymi górkami. Pierwsza- Sucha Góra zaczyna się po schodach, potem lasem, mnóstwo grzybiarzy. Zbiegam na dół, znowu asfalt, ktoś z obsługi pociesza żebym wytrzymał jeszcze trochę do Rymanowa bo to trudne asfaltowe przeloty. W Rymanowie kolejny kurort, wiele turystów spacerujących naszą trasą. Dziwnie się na mnie patrzą, ale zainspirowany podążam cały czas do przodu- do mety- do Komańczy. Wieje dalej silny wiatr. Za ścieżką kawałek trailu i znowu asfalt- najgorszy odcinek. Trudno biec nawet po płaskim mając tyle km w nogach, asfalt pod nogami i wiatr prosto w oczy. Chociaż odcinek wydaje się prosty to jest szalenie wymagający dla psychiki, staram się biegać metodą od taśmy do taśmy, ale nie zawsze już wychodzi. Kolejna wizyta w krzakach…

72486225_2489031861191062_2137498248468758528_o (1)

Fot. Karolina Krawczyk Fotografia

W Puławach czeka już zupa dyniowa i ładowarka do zegarka. Stąd już niecałe 30km do mety. Nabieram wiary, że teraz nikt mi nie odbierze dotarcia na metę i walka o przetrwanie przeradza się w walkę o dotrwanie w zdrowiu do mety, bez żadnego uszkodzenia na tym odcinku. Za Puławami są pastwiska i otwarte tereny, gdzie wiatr znowu wieje bezpośrednio w twarz i chociaż mam siłę- nie da się znowu tutaj biec. Widzę w oddali Daniela, który cały czas próbuje biec. Mijam biegaczy z dystansu 70km. Ten odcinek to taki dłuższy przełaj, nie ma już wielkich przewyższeń. Biegniemy jakiś czas razem z Danielem i dowiaduje się, że ktoś nas wyprzedził na odcinku pomiędzy Iwoniczem a Puławami. Zdziwiłem się, bo nikogo nie spotkałem a ten ktoś podobno pokonał ten odcinek prawie godzinę szybciej niż zwycięzca biegu! Wydało mi się to podejrzane. Na około 130km wita nas punkt odżywczy na dziko- Wilcze Budy. Już z daleka cieszą się na nasz widok, słyszę dzwonki i okrzyki, zatrzymuje się i rozmawiam z nimi przez chwilę. Częstują mnie colą. Trochę się rozgadałem i znowu gonię Daniela. Chwilę przed Tokarnią musi się zatrzymać a ja biegnę dalej. Podchodzę na Tokarnię z której już tylko praktycznie w dół i mijają mnie samochody. Na szczycie wychodzi z nich dosłownie banda fotografów i robią mi zdjęcia. Staję na górze, odwracam się a za mną… Najpiękniejszy widok jaki ostatnio widziałem. W oddali tlą się na czerwono stojące w miejscu góry a nad nimi przesuwają się czarne chmury- po prostu bajka. Jak już pisałem z Tokarni tylko chwilka i jestem w Przybyszowie.

72348731_2365762463687172_6353709747069255680_o (1)

Tutaj ostatni punkt przed metą, wyciągam czołówkę, piję herbatę i cisnę dalej. Spotykam biegacza leżącego na podejściu, pytam czy wszystko gra, ale tylko odpoczywa i widzę, że ma się dobrze. Ostatni odcinek to już ciemności, błotniste podejście na Wahalowski Wierch, gdzie nogi ślizgają się we wszystkich kierunkach. Trasa dość konkretnie przedreptana przez poprzednie dystanse. Mijam biegaczy z 70-ki. Na Wahalowskim jacyś ludzie- kolejny punkt odżywczy, biją brawo, cieszą się, że widzą czerwony numerek i dzwonią dzwonkami. Tutaj już się nie zatrzymuję, trochę chodzę, trochę biegam. Pozostał dłuuuugi zbieg do Komańczy. Miejscami ślizgam się na błocie, prawie przewracam kilkakrotnie ratując się kijami, które czasem z trudem wydobywam z błota. Krótsze dystanse biją brawo, mordka się cieszy. Nigdzie się nie spieszę, celebruje te chwile, niech trwają! Zbieg trochę się dłuży, jeszcze trochę asfaltu na koniec na którym już baaardzo ciężko zmusić się do biegania. Chwilę przed asfaltem ktoś szybko zbiega z górki, myślałem że to Daniel mnie dogonił, zatrzymuje się i czekam na niego i wołam ale się nie oddzywa, biegnie dalej i mi nie odpowiada. To chyba nie Daniel, ale miał czerwony numerek więc mój dystans. Szkoda, jakby to był on to fajnie byłoby razem wbiegać na metę. Ostatnia prosta asfaltem to milion emocji, nie mam zamiaru już biec, ciesze się tą chwilą, niech ona trwa jak najdłużej. Widzę Piotrka, który motywuje mnie do biegu i wbiega za mną na metę.

Udzielam wywiadu spikerowi, krzyczę z radości, tulę Asię, jestem naprawdę szczęśliwy. Poskromiłem tego potworka i faktycznie byłem gotowy na to wyzwanie bo udało się ukończyć w zdrowiu i szczęśliwym nastroju.

Miejsce: 9/360 osób, ukończyło 260

Czas: 19h34min

72307378_2368688230061262_4798516378543849472_o (1)

K-B-L 2, czyli Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich

Kiedy biegniesz coś po raz drugi, czego od siebie oczekujesz? Przebiec w lepszym zdrowiu? Zrobić to szybciej? Zająć lepszą pozycję?

Po raz pierwszy w życiu, oczywiście poza crossem czwórki który tradycyjnie biegam co roku postanowiłem zmierzyć się po raz kolejny z dystansem 110km podczas biegu K-B-L. A dlaczego?
Z prostych powodów. Jestem zakochany w Szczelińcu po zmroku. Te wszystkie skały, korytarze i przesmyki po zmroku robią niepowtarzalne wrażenie. Chciałem wrócić w to miejsce i przeżyć to jeszcze raz. Poza tym uwielbiam biegać nocą. Czuje się wtedy jak dziki zwierz, polujący na swoją zdobycz. To moje środowisko naturalne, jestem drapieżcą! Moją pierwszą i w zasadzie jak się okazuje jedyną setką, którą UKOŃCZYŁEM do tej pory był właśnie ten bieg w 2017 roku, ponieważ przez skręcenie kostki w poprzednim sezonie się nie udało. Atakowałem też 240km podczas tego samego festiwalu i wtedy ostatni raz przebiegłem ponad 100km. Ten start był więc olbrzymią niewiadomą. Po wypadku rok temu wszystkie kolejne dłuższe starty po prostu psułem. Morale chciało biegać za mnie w tempie jak sprzed kontuzji czyli szybko a sam organizm nie był na to gotowy. Dzięki temu na wszystkich ultra w tym sezonie po prostu się spalałem i nie byłem w stanie trzymać tempa do końca. Dlatego na KBL postanowiłem przemyśleć swoje zachowanie, zrobić taktykę, międzyczasy i rozplanować jedzenie. Ułożyłem sobie plan na ukończenie w nieco lepszym czasie niż 2 lata temu, czyli 12:30 i z takim założeniem stawiliśmy się w Lądku.

profil-KBL-2019

Podróż z nowo poznanymi przyjaciółmi z serwisu blablacar minęła bardzo szybko i przyjemnie. Dostaliśmy przy okazji zaproszenie na lody po ukończonym biegu, poznaliśmy całą historię Lądka, Stronia Śląskiego i wiele ciekawych rzeczy.

67149016_2911652335543301_3814187338330800128_n

W piątek meldujemy się na polu namiotowym obok starych znajomych- Karoliny z Jasiem, której mąż a mój kumpel- Łukasz biegnie 240km. Staram się wypoczywać i jak najwięcej z tego dnia przesypiam. Ciągle jestem głodny, ładuje glikogen pod kurek. Asia proponuje mi żebym nie jechał autobusem na start i że mnie odwiezie i po 18 zbieramy się do Kudowy. Przeszła krótka burza, zrobiło się duszno, trochę się zmartwiłem bo zazwyczaj się odwadniam. Wypiłem elektrolity przed startem i jestem gotów. Nasz bieg ma osobną strefę startową żeby nie przeszkadzać osobom biegnącym tędy 240km. Odliczanie i start.

67270467_2305135246416561_2663420060470607872_n

Nie interesowało mnie wcale kto biegnie i jak biegną inni. Tym razem byłem samolubem, skupiłem się tylko na sobie i swoich odczuciach. Jak czułem, że jest za mocno to zwalniałem, jak za słabo- przyspieszałem. Przez pierwsze km mijałem sporo znajomych z którymi chwilę pogadaliśmy, odbierałem smsy od śledzących mnie przyjaciół tak że totalnie zapomniałem, że jestem już  w biegu. Starałem się spokojnie, swoim tempem dobiec do Pasterki- 15km, ponieważ jak dla mnie ten odcinek był dość trudny, sporo skał i przewyższeń, więc bez pośpiechu.

Sporo osób bardzo mocno zaczęło. Na podejściu do Pasterki wyprzedziłem kilkanaście osób, część już naprawdę ledwo oddychała a przed nimi jeszcze 100km! No nic, robiłem swoje, cieszyłem się biegiem, zagadywałem wszystkich z dystansu 240km i dawałem ciepłe słowa otuchy, pozdrawiałem, rozmawiałem z nimi jak tego potrzebowali. Oni byli już 2 dobę w trasie!

67279684_365764264067516_8743822531481305088_o

fot. SpójniaPHOTO

Pasterka- 15km, czas 1:32h, miejsce 17

Na pasterce szybkie uzupełnienie plecaka w żele, picie i ruszyłem bez zwłoki na Szczeliniec. Tutaj fragment pod górkę nieco wolniejszy, ale sporo osób na skałkach też zaczęło odpoczywać. Miałem wrażenie, że za szybko zaczęli, część zatrzymała się na punkcie przy schronisku na Szczelińcu, dzięki temu na trasę widokową wpadłem sam. I o to chodziło! Mordka zaczęła się cieszyć. Stanąłem na chwilę między skałami i zrobiłem zdjęcie, zacząłem skakać wesoło niczym kozica po skałach, cieszyłem się jak dzieciak w tym labiryncie, śmiałem się sam do siebie pełzając na czworakach pod skalnymi półkami. Udawałem, że jestem w jaskini, płoszyłem nietoperze czołówką. Zabawa była przednia. Trasę dość sprawnie pokonałem, bo tym razem się nie zgubiłem i zacząłem zbiegać cały czas wesoły po schodach. Po zbiegu zaczął się dość monotonny fragment do Ścinawki Średniej, gdzie w większości było płasko, było trochę długich podbiegów i zbiegów na których znowu mijałem kilka osób. Niektórzy zaczynali iść i z tego co się dopytałem za szybko zaczęli i teraz za to pokutowali. No nic, przyłączyłem się do wesołej grupki z 240km, pożartowaliśmy chwilę i poleciałem sam dalej. Biegło się świetnie, odwiedziłem jeszcze po drodze nutrie w Wambierzycach i gdy się nimi zachwycałem dogonił mnie Kamil z którym spotkaliśmy się na Dzikim Groniu i był tuż przede mną. Biegliśmy chwilę razem podziwiając sanktuarium, ale po wybiegnięciu na pola miałem więcej siły w nogach i podbiegałem dalej, kiedy on zwolnił i się rozdzieliliśmy. Na punkt w Ścinawce wpadłem praktycznie z drugim chłopakiem- Przemkiem.

Ścinawka Średnia- 40km, czas 3:58h, miejsce 5

Pierwszy raz na biegu ultra czułem zmęczenie w nogach, były dziwnie zmęczone jak nigdy. Może to wina zbyt częstych startów w biegach ultra, Rzeźnika 3 tygodnie wcześniej albo zmęczenia po prostu. No nic, szybki serwis i lecimy dalej. Po drodze jeszcze żre pyszne ciasto keksowe z punktu. Kawałek asfaltem i zaczyna się stromsze podejście. Pierwszy raz przerywam bieganie i chwilę podchodzę. Kawałek lasem i niestety wpadamy na asfalt. Z asfaltu skręcamy jeszcze w bok, podejście na górę na punkt widokowy, gdzie dogasa ognisko i zbieg koło cmentarza po nierównych schodach. Uważam tutaj żeby nie zrobić sobie krzywdy z kostką albo czymś innym w połowie trasy. Zaczyna się najgorszy fragment miasteczkiem przez słupiec, same asfalty, szlak prowadzi miastem pomiędzy budynkami, zwalniam i pilnuje tracka żeby się nie zgubić. W pewnym momencie widzę biegaczy, jedni biegną w prawo, drudzy w lewo, pijani, młodzi ludzie śpiewają piosenki i krzyczą, że źle biegną, proponują flaszkę, odmawiam. Biegnę za jakimiś ludźmi z 240km. Uznaję, że mają więcej czasu na zastanowienie się nad trasą bo idą. Mam kryzys, za dużo asfaltu, ale biegnę cały czas. Mija mnie Przemek, którego zostawiłem na punkcie na Ścinawce. Przez moment próbuję go gonić, ale nogi bolą, odpuszczam bo jeszcze zostało trochę km i nie chcę się spalić. Dalej mijam fragmenty polami uprawnymi  i nagle słyszę strzał jak z wiatrówki. Zaczynam przyspieszać i od razu skojarzenie że jak będę szybciej biegł to mnie nie trafi. W głowie czarne myśli- polowanie na biegaczy. Mijam jakieś miasteczko i podchodzę na Wilczą Górę. Przed kolejnym punktem długi i szybki zbieg po dość miękkim i przyjemnym podłożu, który strasznie się dłuży. Z daleka widać już punkt oświetlony lampkami.

67358837_2305459813050771_4269882694126534656_n

Przełęcz Wilcza- 61km, czas 6:14h, miejsce 6

Piję colę, biorę pyszne ciasto, owoce i wspinam się w górę, ten fragment jest dość szybki, ale wbrew pozorom jest sporo trudnych fragmentów, strome podejścia i szybkie zbiegi. Dość płaski fragment. Mijam kilku biegaczy z 240km i nagle gaśnie mi czołówka, robi się ciemno w lesie, nic nie widzę, potykam się. I nagle leże, turlam się bokiem żeby ochronić twarz przed uderzeniem. Cały jestem poturbowany, z ręki leci krew, kolano też obite. Sprawdzam czy wszystko gra, obmywam ranę na ręce, ale co chwilę czuję jak mnie szczypie od potu. Biegnie się niewygodnie, na zbiegu do Barda zaczynają boleć mnie nawet kolana z którymi nigdy nie miałem problemu. Dobiegam do punktu, widzę 5 chłopaka z mojego dystansu, ale on już wyszedł z punktu, ja muszę chwilę odpocząć, zjesć coś.

Bardo- 71km, czas 7:30h, miejsce 6

Próbuję barszczyk, herbatkę i znowu ciasto z owocami. Barszcz nie jest zbyt smaczny, ale ciepły. Czekam aż Asia załaduje mi żele i lece dalej- już  z kijami. Podejście pod Górę Kalwarię jest bardzo męczące i strome, mijam stacje drogi krzyżowej i napieram do góry, z daleka widzę pięknie oświetlony krzyż, przystaje na chwilę na szczycie i modlę się o pomyślne ukończenie biegu. Zbiegam spokojnie i staram się jak najwięcej podbiegać, biegnę cały czas aż do podejścia na Ostrą Górę. Te fragmenty są też strome i trudne do pokonania. Na zbiegach zaczynam czuć mięśnie czworogłowe i kolana, muszę nieco zwalniać żeby ich nie ponadrywać. Tempo jak dla mnie spokojne, staram się kontrolować. Dalej Kłodzka Góra i kilka innych to dość strome fragmenty, cieszę się że mam kije, podchodze je, ale jestem już zmęczony. Zaczynam czuć trudy trasy. Zbiegam jeszcze do punktu na 85km po dość stromym zbiegu, czworogłowe i kolana wyją już z bólu.

67501828_2376838592362525_2514140135566606336_o (1)

fot. J. Gordon

Przełęcz Kłodzka- 85km, czas 9:10h, miejsce 6

Muszę usiąść i usunąć kamienie z butów. Asia wkurzona na mnie, że siadam, trudno będzie się ruszyć no to wstaje szybko, coś biorę na drogę i cisnę dalej. Nogi już obolałe, wydolnościowo czuje się super, biegnę płaskie fragmenty i delikatne górki aż do samego Ptasznika. Wyszło słońce, przyszły nowe siły aż do samego Ptasznika, którego wchodzę. Spotykam jeszcze Łukasza biegnącego 240km z którym dłuższą chwilę rozmawiam i zaczynam samotne podejście. Na zbiegu z Ptasznika coś niedobrego zaczyna dziać się z moim brzuchem. Jakby był obolały z ciągłego napinania. Coś zdecydowanie nie gra. Muszę chwilę się przejść, wymioty podchodzą do gardła, brzuch boli, robi się nieciekawie. Za chwilę szybko ląduje w pobliskich krzaczkach. Brzuch jednak dalej boli, wymioty ustępują. Myślę, że jeszcze ok. 20km- długie wybieganie i to wytrzymam! Pod górkę jest w miarę ok, ale z górki moje czworogłowe i brzuch protestują tak, że zaczynam krzyczeć. Mijam kilka nieprzyjemnych podbiegów, które już częściej podchodzę niż podbiegam i tak docieram do ostatniego punktu.

Orłowiec- 98km, czas 10:38h, miejsce 6

Teraz już wiem, że mnie nic nie zatrzyma, przede mną żmudna 4km wspinaczka a potem już tylko z górki, upierdliwy fragment jak się ma 100km w nogach. Na podbiegu stosuję taktykę od taśmy do taśmy, no dobra, od następnej. Nie chce mi się już podbiegać, cały czas pod górkę, czekam tylko na zbieg. Aż w końcu się pojawia. Pomimo bólu biegnę z górki, wiem że to zaraz się skończy, mijam fotografa, który informuje mnie, że zostało pomiędzy 3-4km do mety i mam już tylko asfalt do pokonania. Patrzę na zegarek- 11:35h. Pojawiła się szansa na złamanie 12h biegu. Zaczynam wyścig. Zapominam o bólu, o tym, że przebiegłem ponad 100km, zaczynam się ścigać jak w zawodach na 5km. Biegnę cały czas, pod górkę tylko trochę słabiej, tempo 4:00-4:30, nogi kręcą się jak szalone. Sam w to nie wierzę, szybko dobiegam do Lądka, ostatni zbieg, widzę metę, prawie nikogo wokoło, taka godzina.

META- 110km, czas 11:53h, miejsce 6

67401665_2418981731500228_234983458970009600_o

fot. Łukasz Buszka

Na metę wskakuję jak szalony drąc mordę, że złamałem 12h, skaczę, cieszę się, przybijam piątki pozostałym biegaczom z mojego dystansu i idę się położyć. W końcu odwaliłem kawał dobrej roboty!

Cel zrealizowany nawet z nawiązką. Złamałem 12h co mnie bardzo cieszy. Cały czas biegło mi się komfortowo, czułem radość z tego biegu. Z nikim się nie ścigałem, zapomniałem o zawodach. O to właśnie chodziło, nie interesował mnie czas, na zegarek patrzałem tylko żeby sprawdzić tracka. To, że byłem praktycznie sam ze sobą przez 12h sprawiło, że stałem się znowu spokojnym człowiekiem, który cieszy się życiem. Tego właśnie szukam w ultra. Ten bieg dał mi właśnie to czego potrzebowałem!

67405983_2420448171353584_5843947792468279296_o

fot. Piotr Dymus

Biegi w Szczawnicy 2019- Dziki Groń

Nareszcie udało się wziąć udział w wielkim święcie biegaczy- Biegach w Szczawnicy. Wybór dystansu „Dzikiego Gronia” odbył się ze względu na próbę sprawdzenia się na „sześćdziesiątkach”, których do tej pory nie biegałem od pierwszego roku jak zacząłem biegać. Trasa to podobno jedna z najtrudniejszych 60 w kraju co zwiastowało ciekawe doznania. Pikanterii dodawała mocna stawka zawodników.

Print

Nie obyło się bez przygód, na 4 dni przed zawodami naderwanie brzuchatego łydki znacznie mnie spowolniło i spowodowało masę innych problemów podczas biegu, których normalnie pewnie bym uniknął.

Co do samego biegu, organizacja na medal, od samej odprawy technicznej online kilka dni przed i wielu potrzebnych informacji na stronie, aplikacji mobilnej i facebooku, same konkrety. Nie było żadnych wątpliwości co, gdzie i kiedy. Biuro zawodów i expo w Dworku Gościnnym- świetne miejsce. Wszystko odbyło się bez zakłóceń, do tego dzień przed startem zorganizowano ciekawe prelekcje. Start z deptaka przy potoku Grajcarek- urokliwe miejsce, gdzie można spędzić świetny czas z rodziną, albo i rodzina bez Ciebie, gdy czekają na mecie.

58737308_2248171588779594_4906506025462398976_n

Krótko: Start o 7:00 czyli optymalna pora jak dla mnie na zawody( o ile nie jest za gorąco a tak nie było bo od rana zapowiadali deszcze). Trochę mokro, ale dość rześko. Entuzjastyczny spiker rozgrzewa nas do czerwoności. Na początek biegniemy wzdłuż Grajcarka żeby przebiec przez centrum i dalej asfaltem w górę, skręcić na szlak i skierować się w stronę Przechyby. Na asfalcie spotykamy jeszcze ostatnich kibiców i skręcamy w drogę leśną, która pnie się łagodnie w górę. Po drodze mijamy jakieś hale, pojedyncze bacówki. Organizatorzy usunęli nawet najbardziej zalegające na trasie wiatrołomy, dzięki czemu mamy łatwiej. Pojawiają się pojedyncze, przewrócone konary. Wokoło mgła, jakieś małe psy szczekają na zawodników, zbliżamy się do schroniska na Przechybie, czyli pierwszego punktu odżywczego. Od 8 km czuję jak boli mnie naderwana łydka. Nie wygląda to ciekawie, tym bardziej, że do mety pozostało aż 56km. Do tego dochodzi plecak, który ociera mi szyję do krwi. Te miejsca przesiąkając potem strasznie pieką. Trochę mnie to wyprowadza z rytmu, ale trzymam swoje tempo i tętno aż do schroniska, które przebiegam bo wszystko jeszcze mam. Od schroniska na Przechybie to właściwie jeden wielki zbieg,malutkich podbiegów nawet nie czuć. Miejscami jest trochę kamieni ukrytych w liściach. Trzeba uważać. Był nawet fragment w którym zbiega się błotem bez szans żeby to ominąć. Ktoś przede mną się przewraca. Wybiegamy w końcu na bardziej płaski odcinek, turyści ruszają w góry, pozdrawiamy się wzajemnie a ja czuję jak błoto ucieka mi z butów i mam pierwsze objawy skurczy. Już za moment punkt odżywczy. Zastanawiam się czy jakoś opatrywać swoje rany, czy chłodzić naderwaną nogę, ale jestem jak w amoku, mam wrażenie że jeszcze za wcześnie, później się to przyda.

58722613_382212922507296_6076864371441532928_n

Wybiegam z punktu na asfalt i lecę dalej przez Rytro, skurcze nie odpuszczają, wciągam więc 4 magnez. Zaczyna się bardzo strome podejście łąkami po asfalcie i betonowych płytach pod Niemcową. Ten niepozorny fragment jest wyjątkowo stromy i wredny co widać na profilu trasy. Zrobiło się ciepło, znowu czuje skurcze, zatrzymuje się i je rozciągam. Po chwili dogania mnie Paweł Perykasza z którym biegniemy dalej kawałek, trochę rozmawiamy. Po pewnym czasie skurcze wracają i muszę odpuścić wspólny bieg. Staję z boku i rozciągam łydkę po raz kolejny. Próbuję biec pod górkę, ale nie daje rady. Muszę chwilę maszerować, końca podejścia nie widać. Motywuje się i zaczynam zbiegać z góry. W pewnym momencie silnie łapie mi skurcz w łydce, staje, rozciągam, ale nie odpuszcza. Noga sztywna, zbiega się wyjątkowo niefajnie, ląduje cały czas na pięcie na bardziej stromych fragmentach. W tej części trasy robimy ponad połowę sumy przewyższeń. Czuję ból i pieczenie pięty. Mija dopiero 32km a ja już mam problem ze stopą. Do tego dochodzi długi zbieg poza szlakiem do Kosarzysk gdzie znajdował się punkt z wodą. Próbuję zbiegać, ale chwieję się, stopa piecze. Dobiegam, postanawiam nasmarować stopę kremem. Mówię Asi o skurczach. Jakiś zawodnik z dłuższego dystansu proponuje mi tabletki Zdrovit Skurcz. Bez wahania biorę dwie i biegnę dalej.

59039460_335071040483246_549714367453593600_n

Zaczyna się jeszcze bardziej strome podejście. Z trudem je pokonuję, zaczyna kropić deszcz, trochę to motywuje, ale do tego dochodzi ból żołądka. Już wiem co się stało- przesadziłem z magnezami i wziąłem jakieś tabletki. Próbuję biec po płaskim, ale mi niedobrze, praktycznie nie mogę biec, czekam na jakiś las i wskakuje w krzaki. Ktoś mnie znowu mija. Trochę to stresujące tracić pozycję w taki sposób, ale trudno. W nogach chwilowo brak skurczy, tabletki działają, ale co z tego jak właśnie żołądek spasował? Po dojściu do domków, szlak staje się nieco łagodniejszy, da się biec ale nie mogę, niedobrze mi. Próbuję coś biec, nagle czuje gorzki posmak w gardle i chlust! Wyleciało mi przez usta… Szybka analiza, wiem co zrobiłem nie tak. Próbuję cały czas przeć do przodu. Nie jest to proste mając za sobą ponad 40km i wybijając się z rytmu znowu lądując w krzakach. W tym momencie zastanawiałem się nad rezygnacją. Bije się z myślami. Spoglądam na te piękne hale, przypomina mi się jak kiedyś jak zacząłem biegać po górach zabrałem plecak i biegłem tędy beztrosko śpiąc po schroniskach. Próbuję biec, boli brzuch, ale łydki chwilowo nie. Postanawiam jednak wreszcie zamrozić bolący naderwany mięsień, który dodatkowo mnie osłabia.

57209130_1303071876513446_3315610298907361280_o.jpg

Dalej całkiem przyjemny odcinek do kolejnego punktu na Obidzy, gdzie stoły zasypane są smakołykami i można zjeść coś ciepłego. Nie zastanawiałem się czego potrzebuje. Od ponad godziny nic nie jadłem, było mi niedobrze. Od razu poszedłem po bułkę z herbatą- normalne jedzenie to jest to co mnie kiedyś uratowało na Rzeźniku. Do tego zamrażam nogę i jestem gotowy. Dalej mi niedobrze, ale z czasem przechodzi. Od Obidzy niestety mijamy się z wieloma zawodnikami z krótszego dystansu- Wielka Prehyba. Tutaj są dość krótkie i na pewno łagodniejsze podejścia i zbiegi niż wcześniej. W oddali widać Tatry Bialskie, dolinki cały czas we mgle. Po lewej dzwonią owieczki. Uwielbiam taki klimat, zapomina się o bólu i można gnać dalej.

58890820_1440996756052118_2021731377849827328_o.jpg

Próbuję jak najczęściej lekko truchtać, w końcu przechodzi ból brzucha, ale coraz gorzej ze stopą i znowu te skurcze. Nie mogę zbiegać, na każdym zbiegu wyje z bólu. Czuje jak skóra zrywa się ze stopy. Mijam dwa podejścia i w okolicach Wysokiej trafiamy na wspinaczkę po błotnych skałkach i skałkowych zbiegach, które do łatwych nie należą, zwłaszcza po tylu km. Wiem, że niedaleko już do schroniska a tam złapię normalne jedzenie i banana. Wciągam żel z kofeiną. Odrodzenie następuje w Durbaszce- schronisku położonym na malowniczej hali, skąd czekają już tylko łagodne pagórki na halach pełnych owiec. Dzwonią szczęśliwe gdzieś z boku trasy pilnowane przez górali. Mijamy turystów. Chyba najprzyjemniejszy fragment całego biegu. Na schronisku zjadłem jeszcze banana, biegnę dalej. Staram się zapomnieć, że boli. Wiem, że nie jest dobrze ze stopą, ale mam świadomość, że zostało jeszcze tylko 8km. Wciągam jeszcze trochę kofeiny żeby uśmierzyć ból. Skurcze są okropne, staram się jak najwięcej biegać o ile nie sztywnieje noga albo nie wyje z bólu stopy. Doping kibiców na trasie super, na dwóch ostatnich podejściach motywowali do walki. Jest jeszcze jeden fragment, gdzie GOPR rozłożył liny z powodu śliskich skałek.

58662262_2188609737882611_7047094133533442048_n.jpg

Kończy się niestety dość błotnistym zbiegiem najeżonym kamieniami, który z powodu deszczu zamienia się powoli w potok. Wiem, że to ostatni zbieg. Boli niemiłosiernie. Przerzucam rękami skurczoną i sztywną nogę żeby toczyła się w dół. Robi mi się słabo z bólu, czuję jak coś chlupie, stąpam po asfalcie a mam suche buty. To krew, straciłem jej sporo na tym zbiegu. Cała była w bucie. Jestem koło Grajcarka, chce to skończyć, nie widzę już nic, tylko siebie przebiegającego przez metę, ciemność. Coś mnie tam popchało, skręciłem w lewo, spiker krzyczy, przekraczam metę i po otrzymaniu medalu się budzę.

58583722_293176304947110_1058449627302330368_n.jpg

Doping kibiców na mostku przy mecie- bezcenne. Zawsze chciałem to przeżyć. W geście triumfu podnoszę ręcę do góry. Tak! To mój moment! Wytrwałem pomimo bólu i cierpienia. Chociaż tylko 64km to było to dla mnie prawdziwe ultra.

Chociaż nie poszło po mojej myśli, bo Dziki Groń mnie połknął, przetrawił i wypluł to jestem mega szczęśliwy, że mogłem w nim wziąć udział i z przyjemnością wrócę tam za rok się odegrać. Bieg ma niepowtarzalny klimat a po tej trasie chce się biegać. To kusi żeby spróbować jeszcze raz, mam nadzieję, że w lepszym zdrowiu niż teraz. Jestem zarazem dumny, że wytrzymałem i nie zszedłem z trasy a zarazem głupi, że nie zszedłem z powodu problemów ze skurczami, kiedy to przerzucałem ręką nogę, która nie chciała się uginać, wymiotów, biegunki i zdartej skóry ze stopy.

Na mecie czekały na nas poza pomidorówką z piwkiem, pyszne ciasta, poczęstunki od Pań Góralek i owocki.

58462440_394457358064260_1750261677779058688_n.jpg

Samo zakończenie i dekoracje to dopiero petarda. Czułem się jak na seansie w kinie. Do tego fajny koncert zespołu na żywo i zabawa przy dj do rana. Takie imprezy to ja rozumiem i chylę czoła przed organizatorami.

Statystyki:

Czas: 7:31:35h

Miejsce: 20 open

Miejsce M18: 1

Zimowy Ultramaraton Karkonoski 2019- extreme!

„Tomku, to Ty tak dmuchasz?”- zadałem gdzieś w białą otchłań. W zasadzie nie wiem dokąd i do kogo, ale automatycznie mi się wyrwało.

Pamiętam jak przez mgłę… Nie mgłę, ale prawdziwą śnieżną zamieć:
„Kur…, gdzie ta trasa?!”; „Prawo czy lewo, wie ktoś?”; „Spróbujcie biec tyłem!”; „Jeszcze tylko 2 min i się ogrzejesz”.
Gdzieś czytałem, że w sytuacjach stresowych, przy umiarkowanym stresie wyostrzają się funkcje poznawcze organizmu, usprawnia zmysł zapamiętywania. Ale czy bieganie jest stresem?

W ten sposób zaczynamy przygodę, która rozpoczęła się jeszcze w listopadzie ubiegłego roku, kiedy to wiedziałem, że jestem gotów zmierzyć się z Zimowym Ultramaratonem Karkonoskim i zostałem wylosowany. Był to bieg na który długo nie byłem gotowy, wreszcie poczułem, że jestem w stanie pobiec go w dobrym czasie i tak zaczęła się przygoda z przygotowaniami do startu.  Specjalnie zakupiłem dobre buty, lepszą kurtkę z softshellem, dostałem od mojej Asi nawet cieplejsze rękawiczki. Sprzętowo byłem przetestowany i wyposażony.

53761283_2220177681578985_8898801396950761472_n

Wszystko byłoby super, gdyby nie równe 2 tygodnie przed zawodami kostka poważnie nie spuchła a ból uniemożliwiał nawet chodzenie. Przerwałem więc przygotowania do biegu, cała uwaga skupiła się nagle na szukaniu cudownego uzdrowienia przed startem. W ten sposób zacząłem odwiedzać fizjoterapeutów, ortopede. Ucieszyła mnie nieco wiadomość, że nie ma złamania, USG wykazało bardzo duże ilości płynu w stawie. Opuchlizna utrzymywała się do następnego tygodnia. Sprawa wyglądała bardzo poważnie. Tydzień przed biegiem próbowałem truchtać, ale po 20min nie mogłem stawać na nodze. W ostatnim tygodniu ratunkiem był kolejny fizjoterapeuta, którego terapia wreszcie zaczęła przynosić efekty. Od wtorku noga zaczęła maleć, nie biegałem już  10 dni a za 3 był start zawodów. Forma w lesie a noga dalej spuchnięta. Kolejne 3 wizyty, ostatnia w czwartek pozwoliły pozbyć się obrzęku. W piątek udałem się o 5 rano na testowy bieg. Po 25min biegu nie byłem w stanie wejść do bloku po skończonym treningu. Bolało okropnie. Pomyślałem, że to koniec, że nie pobiegnę.

Docieramy, trwa odprawa. Nic nie słyszę, jest za dużo ludzi, nie udaje się wejść . Czekam aż wyjdą żeby odebrać pakiet. Po zakończonej odprawie, po drodze spotykam Dawida, który informuje mnie, że ze względu na ekstremalne warunki na trasie, skrócili trasę z 53 do 21km i motywuje że jednak powinienem spróbować, bo 21km to w końcu ponad 2 razy mniej i może dam radę.  Do tego przesunęli nam start na 6.30, bo potem warunki mają się jeszcze pogorszyć. Zaczynam myśleć poważniej o starcie, odbieram pakiet. Po drodze podpytuje jeszcze kogoś z biegaczy, czy faktycznie trasa ma tylko 21km co tylko zwiększa moją chęć na start. W pokoju bije się z myślami. Bardzo chciałem pobiec akurat ten bieg ze względu na to komu jest on poświęcony. Jeszcze rzut oka na pakiet. Jest koszulka! Ba, nawet jest piwo z browar Fortuna, do tego banany, baton, woda i woda i jeszcze kilka naklejek, podstawek pod piwo, nawet magazyn Ultra. Wstaję z łóżka i informuję Asię, że jutro wstaje po 4 i startuje. Szybko pakuje wszystkie niezbędne rzeczy na bieg, szybko planuje co i jak robić. Nie biegałem 13 dni, boli mnie kostka. Posłucham fizjoterapeute i ustawie się z tyłu stawki żeby nie biec zbyt szybko bo może się to źle skończyć. Podczas pakowania, Asia informuje mnie o ekstremalnych warunkach na trasie i że wszędzie piszą o naszym biegu. Skupiam się żeby zabrać całe powiększone wyposażenie obowiązkowe.

53752197_2220177638245656_5591591693297123328_n

Rano w okolicy godz. 5 udałem się na obowiązkową kontrolę wyposażenia, kolejka bardzo duża, ale było kilka stanowisk i jakoś to szło. O godz. 5.30 ląduje  w autobusie, który zabiera nas na start- na Polane Jakuszycką. Na starcie można się ogrzać przy ogniu lub ciasnym pomieszczeniu z depozytem na metę. Jest naprawdę zimno i wieje silny wiatr, staram się ruszać żeby nie zmarznąć więc się rozgrzewam. Start się przeciąga, bo docierają kolejne autobusy. Spiker informuje o apokaliptycznych warunkach na trasie. Ponieważ nie słyszałem odprawy, trochę nie zdawałem sobie sprawy z powagi tych słów. Następuje odliczanie i poszli…

Stanąłem gdzieś pośrodku stawki. Początkowe metry to zapadanie się w grząskim śniegu, chociaż musiałem biec za wolniejszymi to trudno było mi wyprzedzać bokami bo się po prostu zapadałem chociaż czasem bym się tego nie spodziewał. Za trasą narciarską skręcamy na kawałek asfaltu, który prowadzi nas na wąski szlak. Wiedziałem o nim więc na asfalcie trochę przyspieszyłem aż odezwała się noga. Od tego momentu zaczęło się brodzenie w śniegu w sznurze biegaczy. Nie było szans wyprzedzić bo powodowało to w tych warunkach zapadanie się po same biodra i wymagało więcej energii. Postanowiłem że dam sobie na wstrzymanie i skupie się na szukaniu stabilnych miejsc na śniegu żeby nie wpadać. Chociaż co jakiś czas noga się zapadła. Tempo było baaaardzo wolne, ale pamiętam że miałem nie cisnąć. Dalej zbieg, grupka powoli się rozciągnęła. Zbieg był wzdłuż potoku, więc jeden niewłaściwy krok i cały but mokry, albo wpada się znowu po biodra co zdarzyło mi się ze 3 razy. To był dość trudny technicznie odcinek. Sporo powalonych drzew, potok pośrodku i duuużo głębokiego śniegu. Wreszcie na końcu dobiegliśmy do szlaku do schroniska Kamieńczyk Wreszcie było szerzej, dało się mijać wolniejszych zawodników a górka nie była bardzo stroma, można było pobiegać. Podbieg ciągnął się do samego punktu odżywczego w schronisku na Szrenicy, na 9km. Do samej Szrenicy trasa była ratrakowana przez co bardzo fajnie się podbiegało. Pod schroniskiem obsługa zapraszała na coś ciepłego do środka, przy schronisku zaczęło także konkretnie wiać. Nie jestem pewny w którym momencie, ale nagle zaczęło mnie znosić na lewą stronę a nogi zaczęły się plątać.

53783990_1193896524107823_4025716646617284608_o

To wszystko za sprawą potężnego wiatru, napierającego na zawodników z prawej strony. Byliśmy dosłownie spychani z grani na lewą stronę. Trzeba było poza biegiem, trzymać się prosto co w tych warunkach nie było takie proste. Do tego śnieg. Śnieg uderzający w twarz z prędkością dochodzącą do 100km/h uniemożliwiał swobodną analizę terenu i często zacząłem stawiać stopy, w tym chorą nie wiedząc do końca gdzie ją stawiam. Widziałem tylko zarys tyczek oznaczających szlak. Były dość gęsto rozsiane i to one mnie prowadziły. Zdałem sobie sprawę, że w tych warunkach muszę przebiec aż 12km do mety. Nie wyglądało to optymistycznie. Przestałem przejmować się czasem na mecie, przestałem spoglądać na zegarek, nawet przestałem czuć ból stopy. Bardziej przejmowałem się samym dotarciem do mety w tych warunkach. Czułem się niepewnie.

Zobaczyłem przed sobą czarny punkt, który okazała się sylwetka zawodnika. Chwyciłem go wzrokiem, nie widząc dokąd podążam, miałem jego sylwetkę cały czas przed sobą, jedyny punkt, który starałem się trzymać wzrokiem. Zwolniłem, bo akurat biegł wolniej ode mnie, ale chciałem go mieć cały czas przed sobą. Nie wiedziałem czy jak się zatrzymam to nie zamarznę w tych warunkach, cały czas biegłem, cały czas za kimś. W pewnym momencie on się zatrzymał, miałem cichą nadzieję że wszystko gra. Podbiegłem do niego i krzyknąłem:

„- Trzy-maj- się- sta-ry!”

„- Dzię-ku-ję, Ty też!”

53698399_2257895497813537_5067644187566931968_o

Okazało się, że tylko zakładał drugą parę rękawiczek, które były obowiązkowe. Po około 14km biegu nie miałem już mocy w dłoniach, które były zziębnięte wyjąć nawet żela z kieszeni a co dopiero go zjeść. Pomyślałem, że tyle dam radę dobiec, tym bardziej, że mam izotonik z węglami.  Biegnę dalej, nie widać tyczek oznaczających szlak, ba! Widzę tylko na jedno oko, drugie jest cały czas zakryte przez kurtkę, którą nawiewa mi na twarz. Widzę przed sobą dwie postacie, ktoś do mnie dobiega, ktoś biegnie prosto, ktoś w prawo, patrze na wgraną mapę w zegarek- w prawo! Jakieś sylwetki stoją i czekają pytająco w którą stronę biec. Krzyczę i pokazuje, że w prawo. Stajemy i gwizdamy na pozostałych, którzy pobiegli prosto. Skręcamy i zaczyna się, nie mogę oddychać, wieje prosto w oczy, nic nie widzę, upadam… Podnoszę się, ktoś obok mnie idzie tyłem, ktoś na czworaka. Próbujemy się utrzymać, trochę biegać tyłem, ale raczej idziemy. Nie da się inaczej. Idziemy w tej zamieci, nic nie widać, nagle pod nogami widzę wielki dół a w nim jakichś ludzi: – Biegnijcie tam! Nie zastanawiam się i puszczam się od razu w kierunku wskazywanym przez tych ludzi, nie wiem dokąd ani po czym ja właściwie biegnę. Sprawdzam jeszcze gps, jestem na trasie. OK! Biegniemy dalej w grupce 4 osób. Bardzo dobrze, bo samemu bym tutaj nie chciał być. Ten odcinek to ciągła walka z wiatrem, brakiem widoczności, lodem i nawianym śniegiem, który miejscami przypominał białe korzenie wyrastające z ziemi. W jednym momencie biegniesz po twardym lodzie, nagle masz wąski, nawiany pas śniegu, wpadasz w niego albo przeskakujesz i tak w koło. Jeszcze zbieg bokiem stoku pełnym nawianego śniegu, brodzenie w zaspach, mijamy jakieś schronisko, zbiegamy i nagle dup! Widzę biały puch, całą twarz mam w zimnym białym puchu, odrywam kurtkę, która przymarzła mi do prawej strony twarzy bo była mokra, oglądam się przed siebie- nic, za siebie- nic. Nie mogę wstać, złapał mnie straszny skurcz. Leżę na śniegu i rozciągam łydkę, pewnie za dużo kofeiny- myślę. Udaje się wstać. Pędzę jak oszalały w dół, kostka się wykręca- boli, ale muszę lecieć, nie chcę zostać sam! Wbiegam w mały lasek i widzę w oddali jakiegoś zawodnika, wiatr nieco się uspokaja. Znowu za kimś biegnę, na przełęczy przed Odrodzeniem Tata Tomka zatrzymuje mnie i przybija piątkę. Jacyś czesi nie chcą mnie przepuścić między samochodami, czekam aż zabiorą dzieci. Ostatni podbieg, widzę schronisko, wyprzedzam jakiegoś chłopaka i w tej zamieci nie wiem dokąd biec, gubie się i biegnę za schronisko, skręcam w prawo i nagle czuję czyjąś dłoń na ramieniu- to ktoś z obsługi, mówi że meta w środku schroniska a tam herbata. Wracam się i wpadam na metę zaraz za chłopakiem, którego przed chwilą wyprzedziłem.

53800045_1193897460774396_108827573563162624_o

W schronisku- ciepła herbata, dużo słodyczy, owoców i pyszna zupa serwowana przez Mamę Tomka. Do tego piękny medal. Chwilę się ogrzewam, czekam na Dawida, po chwili dobiega i idziemy jeszcze coś zjeść. Potem najgorsze- trzeba wyjść ze schroniska spowrotem na tą wichurę i zbiec tam gdzie czekały na nas autobusy dla zawodników- do Przesieki. Wieje tylko w początkowym fragmencie, dalej jest już ok, trasa zbiegu też jest oznaczona. Wielki szacun dla organizatorów za zorganizowanie tego transportu. Następnie ciepły i pyszny obiad w szkole a wieczorem jeszcze film o Maćku Berbece, rozdanie nagród i impreza taneczna z open barem. Super klimat! Czuję się jak w chatce w górach a nie w centrum Karpacza.

53636683_2583329961695062_4945230116323065856_o

Ogólne wrażenie bardzo pozytywne. Karkonosze pokazały jakie są niebezpieczne, organizatorzy stanęli na wysokości zadania a bieg był wyjątkowo wymagający, ale jakże w tym piękny. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę miał okazję przeżyć coś równie niesamowitego. Pomimo, że trwało to tylko 21km to można o tym opowiadać godzinami. A sam ZUK jak najbardziej warto polecić bo jest w tym biegu coś niepowtarzalnego. Marzę, żeby tam wrócić za rok!
Podsumowanie:
– Dystans: 21,5km

– Czas: 2h26min32s

– Miejsce M : 20

 

Winter Trail Małopolska 2018- 35km

Pamiętacie jeszcze mój start podczas Półmaratonu Gór Stołowych? Niby biegłem, ale nie skupiałem się zbytnio na biegu, śpiewaliśmy z biegaczami piosenki, śmialiśmy się, pozowaliśmy do zdjęć. Klimat super a jaka frajda. Nie nazwałbym tego zawodami ani wycieczką biegową, ale „przygoda biegowa”. Tak to będzie odpowiednie określenie.

Wróćmy do Winter Trail Małopolska. Nie biegam raczej w zimę więc wybrałem tutaj najkrótszy dystans- 36km, tym bardziej, że teraz mam okres przygotowawczy do sezonu. 2 miesiące temu ostatnio biegałem w górach, potem miesiąc przerwy, potem jeszcze miesiąc egzaminowania się zawodowego. W górach nie byłem 2 miesiące. Dopiero tydzień przed zawodami postanowiłem poznać drugą część tej mojej trasy żeby się przekonać na co się piszę. Wtedy warunki były powiedzmy sobie- wiosenne. Śniegu jak na lekarstwo, tylko na szczytach.

mapka_wtm2018_35-1.jpg

A co do samych zawodów. Organizuje je świetna ekipa Ultra Trail Małopolska z niezawodnym Pawłem Derlatką na czele. Trasy przebiegają po górach Beskidu Wyspowego w okolicach bazy Lubogoszcz, która mieści się na zboczu góry o podobnej nazwie. Do wyboru w tym roku były dystanse 35,45,64 i aż 105km co jak dla mnie było nowością w górskich biegach organizowanych zimą, bo nie kojarzę drugiego biegu z takim dystansem. Co do miejscowości- Kasinka Mała, rzeczywiście mała, przyjazna miejscowość w której z łatwością można odpocząć i zaczerpnąć świeżego powietrza w niedalekiej odległości od Krakowa. Baza zawodów znajdowała się w Bazie Szkoleniowo Wypoczynkowej Lubogoszcz o której wspominałem.

48358983_2170378409892246_3468972435607388160_o

Odprawa przedstartowa pojawiła się w internecie już w środę, start był w sobotę. Jednocześnie pojawiła się też wersja pdf jakby komuś nie chciało się oglądać całości. Przypomniane zostało wyposażenie obowiązkowe z naciskiem na regulaminowe kary opisane dokładnie w regulaminie za brak wyposażenia, śmieci czy obrażanie. Do tego informacja o zbiórce dla schroniska dla psów różnych jedzonek, zabawek, koców oraz odzieży biegowej dla MONAR’u z Krakowa. Genialny pomysł żeby zrobić te zbiórki wśród biegaczy! Myślę, że na tle wielu pozostałych jesteśmy światu trochę bardziej wdzięczni za tu i teraz i potrafimy doceniać pewne sprawy. Od razu znalazły się w domu worki niepotrzebnych rzeczy biegowych dla pacjentów MONAR, ba! Nawet prawie nowe buty w których bolały mnie stopy, bluzy, koszulki, legginsy… Zajebista okazja żeby komuś pomóc przed WIGILIĄ! Cieszyłem się jak dziecko, które robi komuś prezent. Byłem tak zajarany, że zapomniałbym o psach ze schroniska. Zastanawiałem się co by im kupić i jak usłyszałem w odprawie, że to są nasi mniejsi bracia to bez wahania- kierunek Biedronka i największa karma z wołowiną jaka była, bo sam bym się cieszył z takiej porcji jedzenia. Tego nigdy za wiele. Od samego początku poczułem klimat tej imprezy, cieszyłem się jak na pierwszych zawodach w życiu, ta przyjacielska atmosfera mi się udzieliła. Nie myślałem o robieniu jakiegoś wyniku, nie celowałem w żadne czasy. Przyjechaliśmy dzień wcześniej odebrać pakiet startowy w bazie, która znajdowała się… 40min drogi pod górę od parkingu na szlaku, gdzie nie dało się dojechać samochodem i trzeba było dojść. Oczywiście się zgubiliśmy i trochę błądziliśmy z czołówkami i całym zapasem sprzętu na bieg, MONAR i psy. Normalnie rajdy przygodowe na orientacje się chowają. Po wielu trudach udało się dostać do bazy w środku lasu, z dala od cywilizacji i odebrać pakiet. A w pakiecie! Ło Jezusicku Nazareński. Sękacz, od razu w brzuch, wafle orkiszowe w czekoladzie Sonko- od razu na kolację, woda kokosowa- trzeba się nawodnić, 30- dniowy zestaw kolagenu na stawy- oczka się zaświeciły ze szczęścia, że moje stawy nie będą skrzypiały. Potem wyciągnąłem batona Anny Lewandowskiej. Nigdy ich nie jadłem, czułem się jakbym dostał prezent na najbliższe święta! Wyciągam dalej a tam… L- karnityna, szampony ziołowe i krem regenerujący do ust. Nie wierzyłem w to co się dzieje. Płacisz za bieg i prawie całość zwraca ci się w pakiecie! Przyznam szczerze, że organizatorzy to mistrzowie w pozyskiwaniu sponsorów. Na żadnym biegu nie dostałem bogatszego pakietu a stosunek cena/ jakość- mistrzostwo. Wspomnę, że bieg kosztował 90zł przy sprawnej rejestracji!

48371158_2170611636535590_5878848314463485952_o

Nazajutrz znowu wdrapywanie się do bazy na start z pobliskich parkingów. Około 3km spaceru na rozgrzewkę. Wcześniej jeszcze dokładne przejrzenie sprzętu obowiązkowego z regulaminem w dłoni. Start odbywał się o 9, ale od 8.40 miała być odprawa. Trzeba było odpowiednio godzinkę wcześniej przyjechać żeby się tam jeszcze dostać. Oddałem plecak na metę do depozytu. Kolejka była bardzo długa, trochę się nawkurzałem, że tyle to trwa ale trudno. Na start wszedłem po kontroli wyposażenia na 5 minut przed startem. Chwilka żeby się rozgrzać, buziak na szczęście i ruszyliśmy. Próbuję podbiegać pod pierwszą górę Lubogoszcz czarnym szlakiem. Pod nogami trochę nie fajne podłoże, śnieg, miejscami wyślizgany bo przetoczyły się tutaj poprzednie dystanse, które startowały odpowiednio godzinę i 2 godz wcześniej. Biegnę swoim tempem z przodu, póki mam siłę, z przodu ucieka dwóch zawodników- Andrzej Lachowski i jeszcze ktoś. Biegnę na szczyt razem z… kobietą. Przyznam, że byłem trochę zaskoczony bo tempo miałem dobre, tętno też raczej komfortowe żeby się nie spalić na początku a tutaj jakaś kobieta biegnie ze mną. Zastanawiam się, kto to jest.  Po chwili się poślizgnęła i nie mogła wdrapać pod dość śliskie podejście, podałem jej rękę. Znowu ucieszyłem się, że mogę komuś pomóc. W międzyczasie mija nas jakiś chłopak. Potem jeszcze jeden. Nie przejmuje się tym zbytnio, nie mam wcale ochoty się z nikim ścigać. Czuje się świetnie a to podejście w śliskim śniegu naprawdę męczy, po co się już zajeżdżać.

48380404_1994180317361927_4706632120250925056_o

Po wbiegnięciu prawie na sam szczyt od razu skręt w prawo i ostry zbieg w którym trzeba było uważać na poślizgi i kamienie rozstawione co kilka kroków. Tutaj wyprzedziłem tą kobietę, ale nie na długo. Rozpoczęło się dość długie podejście na Lubogoszcz po raz drugi z drugiej strony- od Mszany Dolnej. Tu już praktycznie cały czas maszerowałem. Dogoniła mnie ta sama kobieta. Zapytałem, czy to Edyta Lewandowska i odparła, że tak. Tak mi się właśnie wydawało. Pod górę była nie do pobicia, zbiegała już trochę gorzej bo się ślizgała. Po dłuższym czasie dotarłem na szczyt i zaczął się zbieg czerwonym szlakiem do Kasiny. Początkowo bardzo stromy i kamienisty, nogi jeździły z górki, nie miałem nad nimi kontroli. Tutaj napotkałem ostatnich zawodników z poprzedniego dystansu- 45km, którzy wybiegli godzinę wcześniej. Pozdrowiliśmy się, pożyczyliśmy powodzenia i pobiegliśmy dalej. Wesoła grupka, było zabawnie i przyjacielsko. Dalej dość nudny zbieg asfaltem i kawałek po polach na których widziałem plecy Edyty. Zacząłem tutaj mijać dłuższy dystans, część bez problemu ustępowała miejsca szybszemu a na część musiałem chwilkę poczekać. Pożartowałem z kimś, że biegnę na pociąg do Kasiny i za chwilę dogonił mnie ktoś z mojego dystansu. Miał podobne, szybkie tempo i zaczęliśmy wspólną przygodę. Ten nudny, asfaltowy fragment do prawie samej Węglówki minął nam ciekawiej. Trasa, pomimo, że miała jakieś tam widoczki, wiodła od Kasiny w większości asfaltem. Cały czas czerwonym szlakiem w kierunku szczytu Lubomir i kolejnego punktu odżywczego. Asfaltowy czas minął nam szybko na rozmowach. Przy okazji serdecznie pozdrawiam biegacza z Sobótki, którego imienia niestety nie znam!

48358944_1473653919445507_9088054333370531840_o

W międzyczasie miałem awarię zegarka. Ustawiłem powiadomienia żeby pić co jakiś czas a od samego początku ani razu nie dał mi znaku. Tętno wskazywało – przez cały czas od wbiegnięcia do Kasiny. Nie wiedziałem czy mogę cisnąć, czy zwalniać. Biegłem tak jak lubie, nie analizując i nie myśląc o tym a piłem jak mi się chciało pić. Cała reszta poza biegiem się nie liczyła. Zachciało mi się konkretnie jeść i sięgnąłem po batona. Próbowałem go otworzyć, ale za bardzo zmarzły mi palce i nie wyszło. Następnie spróbowałem zębami z jednej strony i zerwał mi się róg, no to z drugiej w środku a opakowanie przymarzło do batona i znowu się nie udało. Biegłem dalej głodny do punktu odżywczego. Napiłem się tylko picia. W czasie prób otwarcia batona, gdzieś zniknął mój kolega z którym biegłem. Ale za jakiś czas spotkałem go jak z kimś się zagadał na szlaku, pożyczyłem powodzenia i pobiegłem dalej.

48421408_1999177483528877_2839164933902434304_o (1)

Jeszcze przed punktem odżywczym były leśne fragmenty gdzie było bardzo dużo zawodników z dłuższych dystansów a trasa wąska, wokoło zaspy. Trzeba było robić slalom gigant. Przede mną biegł jakiś zawodnik z dystansu 35- Sławek. Zbiegał szybciej ode mnie, ale doganiałem go pod górkę. I tak mniej więcej do samego punktu odżywczego. Ucieszyłem się na jego widok bo byłem bardzo głodny. Na punkcie palił się ogień, była zupka i smakołyki na stole. Uzupełniłem flaski, pojadłem smakołyków i zacząłem cisnąć pod górkę w stronę Lubomira. Raczej spokojnie pod górkę żeby się nie zajechać znowu- jeszcze 15km do końca. Przed sobą widzę Sławka i widzę, że zwolnił więc dre morde: „Dawaj Sławek, ciśniesz!” Zaczęliśmy rozmawiać i już razem jakiś czas maszerowaliśmy pod górę. Potem Sławek zagadał się z kimś jeszcze i został w tyle. To podejście było baaardzo długie i praktycznie się nie kończyło. Było mi zimno, wiał wiatr a śnieg sypał po oczach. Widoczność dość mała. U góry za Lubomirem było sporo zasp i śniegu. Po chwili biegania w lekko pofałdowanym terenie, szlak skręcał w lewo na żółty szlak i zaczął się kolejny, kamienisty zbieg. Chciało mi się siku więc stanąłem na chwilę bo rozbolał mnie brzuch. Potem znowu kamienisto, ślisko, stromy zbieg na którym mija mnie Sławek. Jest zdecydowanie szybszy na zbiegach a ja mając w głowię poważny uraz kostki sprzed 6 miesięcy się hamuję i przez to niż  gruchy ni z pietruchy nadchodzi skurcz. Biorę szota magnezowego i drobię kroki, trzeba zwolnić. Czuję dość mocny ucisk w czworogłowym uda na zbiegach co mnie dziwi bo to pierwszy raz w tym miejscu. Nie mogę biec za mocno bo noga robi się sztywna. Już wiem, że tempa nie poprawię ani nie nadrobię. Coś poszło nie tak. Brak wybiegań w górach, brak odpowiedniego przygotowania albo zaspy a ja jeszcze w tym roku ani razu nie biegałem po śniegu a tutaj musze się przez niego przebijać. Trzeba było zdrobić krok i troszke zwolnić, rozciągnąć się, trudno. Jeszcze dość mocne podejście na Kiczorę i tutaj szlaki się rozchodziły. Reszta dystansów leciała prosto a my skręcaliśmy w lewo w stronę Kasinki.

ABC_5017

Po mocnym podejściu na Kiczorę rozpoczął się chyba najgorszy zbieg bo najbardziej kamienisty i niebezpieczny w takiej rynnie utworzonej z wody poza szlakiem. Dla własnego bezpieczeństwa zwolniłem. Potem kawałek płaskiego i skurcz łapie nogi, drobie kroku i kolejny zbieg z Kasinką Małą w tle przede mną. Zbiegam polami, przede mną widzę w całości ostatnie podejście do mety na Lubogoszcz. Znowu asfalt na dobitkę, biegnę chwilę miastem, ulicą i skręcam w uliczkę, lekko pod górę i znowu lód ze śniegiem, polna droga pod Lubogoszcz. Widzę Sławka jak próbuje zmusić się do biegu, jest chwilę przede mną. Mogę go gonić, bo mam jeszcze sporo siły, ale nie widzę w tym większego celu. Jedna pozycja w tą czy w tą teraz jest bez znaczenia a nie wiadomo jak daleko jeszcze. Momentami próbuję podbiegać ale się ślizgam na lodzie, często przechodzę do marszu. Potem dość stromo w górę już w lesie, idę jeszcze kawałek, skręt w lewo i już widzę metę. Cisnę co sił w  nogach, w oddali widzę jak Sławek wbiega na metę i moja Asia czeka gdzieś obok. Biegnę co tchu w płucach. Wpadam, robią mi zdjęcie w pamiątkowej tabliczce, dostaję niesamowitą czapkę finishera i buziaka od Asi.

48230464_2170714409858646_1196620464676405248_o

Jestem mega szczęśliwy, że ukończyłem w dobrym zdrowiu i bez większego ciśnienia. Zresetowałem głowę, odizolowałem się w tym Lubogoszczu od świata. Potem ciepły prysznic, ciepłe piwo- browar Staropolski, które mnie rozgrzało i posiłek regeneracyjny. To był ryż z jakimiś ostrymi przyprawami i czymś jeszcze. Pożywne, ale trochę za suche jak na posiłek po zawodach. Trudno się przełykało. Pojadłem, popiłem herbatą i spotkałem się z Justyną i Rafałem, który biegł dystans 45km. Było bardzo miło i przyjemnie. Dostałem jeszcze medal w formie płatka śniegu, który świetnie prezentuje się na choince jako ozdoba. Fajnie, że nie było metalowych medali, które i tak powędrowałyby do jakiegoś pudła i leżały tam do kolejnej przeprowadzki aż wylądują na śmietniku. Za dużo już tego mam a wreszcie ktoś pomyślał i dał nam praktyczny medal/ ozdobę, która co roku w święta będzie mi przypominała w czym brałem udział i przypomni mi te zimne wiatry i zawieje śnieżne na szczycie Lubomira albo te kamienie w śniegu na zbiegach z Kiczory! Będzie okazja się na chwilę oderwać myślami od spotkań z rodziną, które czasem bywają równie męczące.

48422582_1021580778042804_4130839965506469888_o

Bieg doskonale zorganizowany, bez wpadek, trasa perfekcyjnie oznakowana, zegarek się zwiesił( mierzył km ale nawigacja i inne aplikacje w tym pomiar tętna padło) a ja się nie zgubiłem, pakiet bogaty, najlepszy stosunek cena/ jakość, czapka finishera genialna, zawsze taką chciałem! Punkty zaopatrzone znakomicie, zawsze się znajdzie coś co potrzebujesz i na każdym ciepły posiłek. Działanie biura i depozytu w tym jego lokalizacja- super! Trasa średnia, bez większych widoków czy atrakcji, trudna ale nie szczególnie ciekawa.

Ogólnie myślę, że w tym okresie nie ma lepszego biegu w okolicy i chociaż szlaki nie są specjalnie malownicze to impreza nadrabia klimatem i atmosferą. Takie coś się naprawde miło wspomina i warto tam wrócić. Mega ciepłe przyjęcie na mecie, przydatne gadżety, tak powinno się organizować biegi. I wcale nie muszą mieć super trasy żebym je pokochał. WTM ma w sobie coś innego, co sprawia, że jest wyjątkowy. Musicie sami to poczuć żeby się przekonać.

Pójdę w Połoniny- UMB 90km

„Pójdę w połoniny, w roztańczone bujne trawy pod rękę razem  z polnym wiatrem. Między szumem liści ukryte słowa dla mnie, zanucę je głośniej, niech popłyną dalej gdzieś…”

Słowa tej piosenki bujały się gdzieś w mojej głowie jak zadowolony wychodziłem z naszego pięknego domku w Dołżycy od Pani Kasi i Adama, gdzie przyjęli nas jak rodzina. Byłem mega szczęśliwy, że wreszcie będę miał okazję pobiegać po Połoninach bo trasa nowego dystansu ultramaratonu Bieszczadzkiego wreszcie wróciła do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Mowa o dystansie 90km z wg. Mojego zegarka 4050m przewyższeń. Patrząc na profil biegu zapowiadał się łatwy początek, potem trochę górek i na koniec dwa soczyste podejścia żeby zakończyć zmagania przebiegając szczytami Małego Jasła, Okrąglika aż do samej Cisnej.

profil

Biuro zawodów działało już od 16 w piątek. Zjawiliśmy się tam po 17. Pakiet odebrany, zdjęcie z logo biegu i powrót do pakowania do domu. Ustawiłem sobie na prawie każdym punkcie wsparcie w postaci Asi, która miała żele i elektrolity. Na całe 90km zabrałem tylko 3 batony i 7 żeli. Po ostatnich refleksjach nad moim trawieniem i korzystaniem  z dobrych żeli, które zastępują posiłek postanowiłem na nie postawić podczas zawodów. Do tego apteczka, maść, tabletki, Sudocrem, zapasowa czołówka i plecak spakowany. Start o 1.00 z początku wydawał mi się złym wyjściem bo przecież możnaby zacząć chwilę później, dałoby się położyć chociaż na chwilę a limit i tak zrobić do zachodu słońca- podobnie jak z Rzeźnikiem. 3.00 nie byłaby głupią opcją. Stanąłem, kameralny początek, zaledwie garstka biegaczy, organizatorzy i Wiewiórki na głosnikach. Wystrzał Mirka i wszystko ruszyło.

43880462_2135164706746950_5202465672004632576_o

Z początku dało się rozgrzać bo był płaski asfaltowy odcinek do samej knajpki „Szynk na Zamościu”. Dalej droga zaczęła piąć się w górę, dość łagodnie, szeroko i płasko na całej długości. Tutaj dało się jeszcze pognać, raczej nikt nie rozmawiał. Wszyscy chyba dalej spali albo byli bardzo skoncentrowani. Trasa była miejscami łatwa i szybka. Następnie wybiegliśmy w otwarty teren i po asfalcie ruszyliśmy w stronę Roztok Górnych. Tutaj kompletnie nie dało się skupić na biegu. Wokoło ciemność, nic nie widać co czai się po krzakach a my biegniemy asfaltem potykając się o kamienie. A potykamy się bo nad nami wirują całe przepiękne gwiazdozbiory. Takiego widoku nie miałem chyba nigdy w życiu. Pogoda idealna, widoczność gwiazd niesamowita. Zacząłem z kimś rozmawiać, że widzimy w górze wielką niedźwiedzicę, mały wóz itd. Nie patrzałem pod nogi, na ludzi, tylko z zachwytem tam wysoko. Dało mi to szansę poczuć że to będzie naprawde dobry bieg. W końcu meldujemy się na punkcie odżywczym na 12km. Mało piłem więc tylko biorę łyka i lecę dalej. Droga od kilku kilometrów cały czas delikatnie pod górę. Jest opór, ale da się biec. Aż do samej przełęczy pod Roztokami. Tutaj skręcamy w prawo i biegniemy trasą Rzeźniczka do Solinki. Można było lekko zwolnić bo teren już trudniejszy, nabrać powietrza w płuca. Przy świetle czołówki biegniemy pasmem granicznym w 4 osoby, w tym jedna niesamowita Maria Domiszewska, którą poznajemy jeszcze przed startem bo jak się okazało jest siostrą naszej Pani u której śpimy. Facet z przodu potyka się co jakiś czas ale informuje o trudniejszych miejscach, kiedy należy zwolnić. Biegniemy w grupie bo bezpieczniej. Po 3 przewrotce w lesie naszego lidera postanawiam go odciążyć i biegną przodem. Ruszam swoim tempem, ale widzę że dwójka biegaczy zostaje z tyłu a u mego boku zostaje nie kto inny jak Marysia! Biegniemy dalej razem do samego punktu na Solince. 44063010_2135242413405846_8830967405032243200_o

Wydaje się jakby w dolinie było zimniej niż na szczytach przed chwilą. Dobiegam do punktu w Solince, 26km w super czasie 2h37min. Wokoło tylko samochody nadleśnictwa i praktycznie sami leśnicy. Na stołach kieliszki z wiśniówką. Ktoś mi się pyta czy coś chcę i popełniam bardzo prosty błąd. Nie wiem czego chcę, więc nie biorę nic i lecę dalej. Trasa płaska, ma być łatwo więc zapominam o punkcie i biegnę dalej. Dochodzę jakiegos biegacza, który niedawno ukończył GUR challenge i zdziwiony że jeszcze miał siłę w tym startować  rozmawiamy o naszych planach. Zaczyna się męczące podejście na Hyrlatą. Bardzo strome i długie. Idę jakiś czas za nim bo okazał się szybszy na asfaltowym odcinku przed podejściem, ale praktycznie przed szczytem słabnie i puszcza mnie przodem. Biegnę więc sam przodem. Jest godzina 4:15. W lesie ciemno, czołówka pokazuje tylko kilka kroków naprzód. Słyszę mnóstwo dzikich zwierząt w tym rejonie. W pewnym momencie czuje smród, na błocie ślady stóp niedźwiedzia i jego odchody. Czuje je więc są pewnie jeszcze świeże. Przechodzą mnie drgawki i to bynajmniej nie z zimna. Czuje zapach zwierzyny, słyszę łamane gałęzie, obracam się ale za mną nikogo. Przede mną też nie. Robie swoje i lecę naprzód. Jeszcze jakieś podejścia, zbiegi i czekam na ten zbieg do Roztok, gdzie czeka ekipa na punkcie odżywczym i moja Asia. Pociągam ostatni łyk picia. Brakuje mi go trochę, ale myślę, że do punktu wytrzymam. W końcu zaczyna się zbieg a ja jestem przeszczęśliwy że ta podróż po dzikim lesie nareszcie się kończy. W pewnym momencie staje jak wryty. Przede mną świecą się dwa wielkie ślepia! Stoję, cisza. Słyszę, że ktoś/ coś za mną zbiega. W pewnym momencie ostrzegam, że tam chyba jest niedźwiedź a na to słyszę, że to tylko taśma organizatora. To była Marysia, która właśnie mnie wyprzedza. Speszony biegnę za nią. Dobiegamy do punktu na Roztokach. Jest po 5.00 rano. Dalej ciemno. Postanawiam zjeść zupę- grochówka. Chce mi się strasznie pić, myślałem że zupa będzie bardziej wodnista ale była dość gęsta, zalewam bidony i pije je zaraz za punktem. Tak, na następnych 4km wypiłem cały 1 bidon i dalej czuje suche usta. Jest problem. Kolejny punkt za ponad 20km a ja mam 0,5l picia. Dobiegam do podejścia na Okrąglik i dochodzę Marysię która wybiegła wcześniej z punktu. Na szczycie wypijam resztę picia. Dalej ciemno, jestem zdziwiony że to tak szybko zeszło. Biegnę chwilę z Marysią ale z czasem widzę, że zostaje w tyle i zostaje sam. Poznaje  miejsca, którymi biegłem podczas Biegu Rzeźnika. Wypijam ostatni łyk wody, łapiąc go tak chciwie że aż się krztusze. Jest prawie 6.00.

43823140_2135297113400376_7167159261393321984_o

Słońce wstaje, ja czuję suchość w gardle. Usta robią się suche. Zdaje sobie sprawę, że na tych mniej popularnych szlakach w okolicach Rabiej Skały nikogo nie spotkam. Oglądam się za siebie, staje ale nikogo w zasięgu wzroku. Bez żadnego ratunku. Czuje się coraz gorzej, opadam z sił, potrzebuje wody, picia. Pokutuje błąd, który popełniłem na ostatnim punkcie. Czemu ja się tam nic nie napiłem. Dla mnie kończy się właśnie bieg, widzę ścieżkę, liście, kilometry się nie kończą, zaczyna boleć gardło, pojawiają się mroczki i ten obłędny wzrok. Oddałbym wszystko za wodę. Boli mnie przełyk, gardło, krztusze się z suchości. Nagle widzę człowieka, poznaje Roberta. Chce z nim biec  bo boje się że zaraz zemdleję. Mam już trudności z oddechem, łapie powietrze, które mnie po prostu krztusi. Udaje nam się wspólnie dociągnąć do Wetliny( 60km). Informuję Asię co narobiłem, siadam i proszę o picie. Wypijam 2 izotoniki naraz i od razu je zwracam. Nie mogę patrzeć na jedzenie, boli mnie przełyk, próbuję pić, odbija się ale przechodzi. Nie jadłem nic od 1,5h.

43879281_2135296983400389_5939550036445626368_o

Nie jest dobrze, jestem mega słaby i boje się, że nie ukończę biegu. Dostaje rosół, herbatę i wyrzucam wszystkie batony. Nie mogę nic przełykać bo boli. Wchodzi tylko picie. Spijam colę żeby mieć coś energii. Mówię Asi, że chyba nie dam rady, ale wiem jak jej zależy żebyśmy za rok wystartowali w Rzeźniku i żebym ukończył bo wtedy będziemy mieć 2 punkty więcej do losowania. Wstał już ranek. Siedzę tak 12 min, patrze się na szczyt Smerek przez który pierwszy raz po kilku latach prowadzi trasa biegu i śpiewam gdzieś piosenkę „Anioły Bieszczadzkie, Bieszczadzkie Anioły…”. Myślę sobie „Jezu jak tam musi być pięknie”. Wstaję i idę, bez słowa. Chociaż jest z górki i płasko to idę bo jest mi niedobrze, chce się wymiotować. Wiem, że nie powinienem w tym stanie kontynuować biegu bo to niebezpieczne, ale w głowie grają mi „Bieszczadzkie Anioły”. Nie przejmuje się czasem, idę naprzód śpiewając sobie „Pójdę w Połoniny…”. Idę trochę szybciej od turystów, ale nie liczy się ściganie, czasy, teraz chce poczuć piękno połonin, które uwielbiam. Piosenka w głowie, w brzuchu pusto, brak sił, ale chce poczuć to cholerne piękno! Już jestem, dochodzę na przełęcz Orłowicza i już są. Witam się z bieszczadzkimi aniołami, chce żyć tą chwilą, widzę w oddali jakichś biegaczy, ale nie spieszę się, chcę tu być, chciałem tu wejść, teraz chce tu być. Idę powoli, nie biegnę w stronę szczytu Smerek. Na szczycie spotykam grupkę turystów i dzielę się zachwytem mówiąc „-Patrzcie jak pięknie widać połoniny”. Zdecydowanie poprawia mi się humor. Pomimo, że od 4 godzin nie byłem w stanie nic zjeść bo wszystko zwracam ciesze się chwilą. Nie mam siły ale mam ochotę dalej biec. Jest około 9, zbiegam dość stromym zboczem w stronę miejscowości Smerek. Po drodze tłumy turystów, czasem trzeba przystanąć na zbiegu żeby kogoś nie stratować.

44037817_2076866739039243_6220116777897033728_o

Nie zlicze, ile razy mówiłem tutaj „cześć” albo „dzień dobry”. Im niżej, tym teren robi się łatwiejszy, przebiegam ruchliwą drogę i skręcam na tory! Na tym fragmencie ponad kilometr trasy prowadzi po drewnianych, zarośniętych belach wzdłuż torów. Większości nawet nie widać, co chwila się potykam, trudno biec. Na tym etapie łatwo zrobić sobie nawet krzywdę bo noga co chwila wpada pomiędzy deski. W końcu koniec, znowu przebiegam ruchliwą drogę, na której mnóstwo samochodów właśnie jedzie na połoniny. Trzeba się jakoś wbić prosząc aby przepuścili bo inaczej nie ma szans. Jest ostatni punkt odżywczy przy drodze- Smerek(72km). Znowu nic nie zjem, pije colę. Coś musi mi dać energii na ostatni 18km etap. Na jedzenie nie mogę już patrzeć. Brzuch boli dalej od Wetliny. Próbuję coś biec. Zaczyna się niekończące się podejście na Fereczatą i Okrąglik, gdzie kiedyś zbiegałem podczas Biegu Rzeźnika. Idę jak w transie przed siebie, cały czas do przodu. Widzę przed sobą trzech biegaczy, ale tylko widzę. Nie myślę o ściganiu, w brzuchu wszystko się przelewa, jest mi niedobrze, wciągam tylko Isogel i biegnę dalej. Doganiam znowu Roberta i próbuje coś pogadać żeby w razie zasłabnięcia być obok kogoś. Ale ten jak mnie widzi, zaczyna uciekać. Trudno, idę dalej sam aż na szczyt Okrąglika, gdzie nasza trasa łączy się z krótszymi dystansami. Nagle na trasie mnóstwo ludzi, trzeba się prosić żeby ominąć większe grupki, wyprzedzam ich na zbiegu, na podejściu idę w grupie. 80km a ja się czuje jak na jakimś biegu masowym, gadam z ludźmi, rzucam żartami, robie komuś zdjęcia. Cholera, nie o to chodziło, przecież trzeba biec do mety. Zaczynam coraz mniej rozmawiać, brakuje mi tej samotności długodystansowca dla której tu przyjechałem. Wszędzie pełno ludzi! Już mnie to wkurza a najbardziej wkurza że nie mogę ich wyprzedzać bo nie mam już siły i idę gęsiego w sznurze ludzi. Powoli zbliża się meta, już ją czuć, już słychać. Ostatni trawers wzdłuż Solinki i wybiegamy na mostek przed metą. Staram się ładnie biec. Przebiegam metę, znowu czuję że zrobiłem kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty.

IMG_20181017_220315

Dostaje piękny medal, piwo i idę odpocząć. Idę po posiłek regeneracyjny i dostaje zupę grzybową. Od razu puszczam pawia na sam widok po takiej masakrze na trasie. Liczyłem na coś normalnego do jedzenia, próbuję łyżkę i od razu zanosi mnie na wymioty. Wyrzucam więc całość do kosza. Nie rozumiem jak na mecie mogła być grzybowa. Nawet się tego nie spodziewałem. Jak najszybciej ewakuujemy się z Orlika do domu żeby wreszcie coś zjeść. Nie jadłem nic stałego od 7 godzin! Po dotarciu na miejsce gospodyni częstuje nas krupnikiem, myjemy się, gratulujemy Marysi Domiszewskiej zwycięstwa, bo przybiegła w końcu jako pierwsza kobieta i po obfitym obiedzie wracamy na Orlik na dekorację.

20181013_174513

Wreszcie dostaję super statuetkę wilka i miodek bieszczadzki za 2 miejsce w kategorii wiekowej. Ostatecznie zajmuje 9 pozycję po tych wszystkich nieprzyjemnych przygodach na trasie. Jestem mega szczęśliwy, że się nie poddałem i walczyłem do końca bo naprawde było warto.  Do teraz nie mam pojęcia jak to zrobiłem, dochodząc do siebie w naprawdę kiepskim stanie, nie będąc w stanie nic zjeść przez ponad połowę biegu. Na pytanie jak przebiec uMB cytuję słowa piosenki  o bieszczadzkich aniołach „…I skrzydłem wskazują drogę, i wtedy w nas się zapala wieczny bieszczadzki ogień”. Co prawda nie miałem takiego zmartwychwstania jak podczas Rzeźnika, ale mogę śmiało powiedzieć, że do mety doprowadziły mnie właśnie anioły.

20181013_174955

Trasa- cudowna, malownicze Bieszczady jesienią to jest to. Wszystko inne się po prostu  chowa. Wchodzisz w ten klimat i już wiesz, że to będzie dobry dzień podczas bezchmurnej nocy w trakcie której witasz się ze wszystkimi gwiazdozbiorami. Do tego świetnie przygotowane punkty gastronomiczne. Na każdym z nich była zupa! Niestety na mecie zupa grzybowa była dla mnie jakimś żartem. Całość świetnie zorganizowana bez żadnych zgrzytów i błędów oznaczeń. Na punkcie w Wetlinie, gdzie część szlaku biegła nieoznakowanym odcinkiem Parku Narodowego dostaliśmy nawet mapki z zaznaczonym szlakiem. Natomiast końcowe kilka kilometrów połączone z innymi trasami były po prostu za bardzo zapchane. Warto będzie tu wrócić i poczuć magię Bieszczad jesienią!
Bilans:
– dystans 90km

– czas 11h21min39s

– miejsce 9( w limicie zmieściło się tylko 58/97 które wystartowało)

– miejsce 2( kat. wiekowa)

Cross Czwórki Dąbrowa Górnicza

Jest taki jeden bieg w którym startuję co roku. W związku z tą regularnością jest takim wyznacznikiem mojej formy. Pokazuje jak przepracowałem dany rok i czy te przygotowania idą we właściwą stronę. Nie jest to bieg górski bo tutaj wychodzi wytrzymałość i siła, nie jest to bieg płaski, na którym uwydatni się głównie szybkość, ale bieg przełajowy, gdzie na udany start składa się układanka wszystkich tych elementów. Od kilku lat, regularnie startuję w „Cross Czwórki” organizowanym przez stowarzyszenie „Pogoria Biega”.

Bieg ma dystans 15km, więc jest dość krótki, ale nie jest takim typowym biegiem przełajowym. Na trasie mamy 2 krótkie przeloty asfaltowe gdzie można się rozpędzić a całość trasy to w połowie przeprawa przez piasek! Tak, ten cholerny sypki piasek, bieganie po ścieżkach leśnych i betonowej przy zbiornikach wodnych Pogoria III i IV. Od początku bardzo polubiłem ten bieg ze względu na różnorodność trasy. Zresztą jak to wygląda, możecie poczytać poniżej…
20180930_105728

Przed startem niestety się rozchorowałem, złapało mnie przeziębienie, bolało gardło, miałem katar i bolała głowa. Całą sobotę siedziałem pod kołdrą w domu, bo jutro start Crossa Czwórki. Grzałem się ile wlezie, smarowałem potłuczoną stopę różnymi maściami, moczyłem ją w solance. Na dzień przed startem miałem takiego pecha, że nie dość że chory to jeszcze odezwała się kontuzja śródstopia. Bolało nawet podczas chodzenia. Ale trudno, trzeba leczyć.
W niedzielę, pomimo osłabienia, czułem się już lepiej, został katar, nie miałem głosu, ale byłem już silniejszy. Wziąłem jeszcze kilka tabletek Rutinoscorbinu i po 9 wyjechaliśmy z Katowic. Na miejscu byliśmy już przed 10. Odebraliśmy z A pakiety i teraz co tu robić do 11. Na dworze zimno, rozgrzewkę zacząłem dopiero 10.40 a wcześniej posiedzieliśmy w samochodzie. W pakiecie startowym poza chipem i numerkiem była karta stałego klienta do gabinetu kosmetycznego? I opaska na głowę z logo biegu. Całkiem fajnie, bo rok wcześniej nie było żadnego gadżetu. Natomiast we wcześniejszych edycjach pojawiały się koszulki.

20180930_110005

Na starcie nie było dużo osób. Z tego co kojarze, wystartowało około 112 na dystansie głównym- 15km. Do tego był jeszcze jakiś krótszy bieg towarzyszący, chyba na 8km.  Stanąłem spokojnie w drugiej linii, bo widziałem kilku harpaganów, którzy są szybcy i postanowiłem im ustąpić, ale za mną stali ludzie z telefonami na ramionach, którzy nie wyglądali jakby mieli dzisiaj sobie żyły wypruwać, więc ta druga linia była idealna. Nastąpiło odliczanie i wystrzał. Pierwszy rząd poszedł do przodu. Od razu uciekło trzech najszybszych do przodu. Popędziłem spokojnie naprzód żeby nie zrobić tego za szybko bo 15km to taki wredny dystans, który potrafi się zemścić. Ruszyliśmy wszyscy szybko. Tempo przez pierwsze km 3:39min/km. Prowadząca trójka, za nią trzech młodych chłopaków i ja. Jak wbiegliśmy w teren, tamta trójka już na dobre uciekła. Tutaj cały czas biegłem z trójką chłopaków. Mieliśmy do pokonania jakieś łąki na których były pozostałości połamanych drzew, potem moment po asfalcie i wbiegliśmy po piasku na creme de la cream  czyli piasek w okolicach zbiornika wodnego. Zaczęły się przeprawy przez krzaczory żeby ominąć wodę do kolan, zaraz za przeszkodą czekał ktoś z obsługi, który skierował chłopaków w prawo, krzycząc że „8km w prawo” a ja zagubiony stanąłem i zapytałem się, co z 15stką? Ten wskazał mi więcej piachu na wprost i popędziłem przed siebie. Zaczęło się targanie w kopnym piasku. Nogi męczyły się konkretnie. Było kilka podbiegów i zbiegów po piaszczystych wydmach. Momentami nogi zapadały się powyżej kostek, biegło się ciężko. Tempo już grubo spadło, w okolicach 4:30-5min/km. Nogi coraz bardziej zmęczone, po drodze kilka przeszkód w postaci zbiornika wodnego, gdzie trzeba zmoczyć nogi i przebiec po wodzie. Po jakimś czasie zablokował się nos, z którego zaczęło mi cieknąć.

20180930_120706

Biegło się przyjemnie. Przez to, że trasa biegu głównego i towarzyszącego się wcześniej rozchodziły, nie miałem pojęcia ile osób jest przede mną. Nie widziałem ich. Kiedy obejrzałem się za siebie- też nikogo. Trochę wybiegnę w przyszłość, ale odkąd rozstaliśmy się z chłopakami na 3,5km to już nikogo z biegaczy po drodze nie widziałem. Czasem miałem wrażenie, że biegnę poza trasą albo ja biegnę dobrze a wszyscy źle. Po prostu nikogo, pustka. Tylko ja, piasek i dzika przyroda. Pomyślałem sobie- BOMBA! Poczułem tą wolność, którą szukam w biegach, bez rywalizacji i spinania się. Leciałem swoim tempem. Musiałem pilnować dzisiaj tętna bo byłem przeziębiony i rosło szybciej niż normalnie. W połowie trasy, wreszcie zobaczyłem człowieka. Była to obsługa biegu na punkcie z wodą i izotonikiem. Złapałem kubek i oblałem się nim. W porównaniu z poprzednimi edycjami, kawałek trasy był poprowadzony asfaltem, ale ruch tutaj był ograniczony i pilnowany przez policję. Lekki podbieg do góry, potem płaska ścieżka wzdłuż kanału. Pomyślałem sobie, że dobry moment zjeść coś dobrego i wciągłem żela. Potem młodzi wolontariusze kierowali drogą w dół, przez most i znowu lasem. Jak tu było pięknie i przyjemnie. Słonko na otwartym terenie dość konkretnie grzało a w lesie było mega przyjemnie, znowu tylko ja i las! Złapałem kilka głębszych wdechów i z bananem na twarzy pognałem przed siebie. Nagle biegnę a tu wieeelki pies, który się do mnie dołączył i zaczął plątać pod nogami. Musiałem zwolnić, ale ktoś go zawołał i znowu biegłem szybko leśną ścieżką. Na tym odcinku- leśno ścieżkowym, który ciągnął się przez jakieś 3 km, tempo ze względu na przyjemność z biegu znowu wzrosło do 4min/km. Szybciej nie mogłem bo byłem osłabiony a przy tej prędkości czułem się świetnie. Potem ktoś z obsługi poprowadził przez kawałek asfaltu, znowu te same pola z połamanymi gałęziami, co wcześniej. Następnie tory kolejowe z nasypem i znowu znalazłem się po drugiej stronie jeziora.

20180930_120246

Meta czekała po drugiej jego stronie. Tutaj już było sporo biegaczy, spacerowiczów i rowerzystów. Cieszyli się na mój widok. Zaczęliśmy się pozdrawiać, uśmiechałem się do każdego i machałem serdecznie. Biegłem już na kompletnym luzie. Od prawie godziny nie widziałem nikogo z kim miałbym rywalizować. Zacząłem napawać się tą serdecznością ludzi, pogodą i jeziorem obok mnie. Tempo podobnie jak w lasku- 4min/km. W głowie cisza, spokój. W nosie burza, ulewa. Zacząłem się już tym ksztusić co trochę psuło efekt. Jeszcze mała crossowa pętelka i ostatni 500m finish chodnikiem do mety. Trochę przyspieszyłem, kibice bili brawo, na mecie słychać było wrzawę. Do tej pory nie miałem pojęcia który jestem ani jaki miałem czas. Na zegarku miałem samo tętno. Reszta mnie nie obchodziła, wyłączyłem km, czasy, przewyższenia. Wpadam szczęśliwy na metę, dostaje medal, wodę i dowiaduje się, że jestem 4. Myślę sobie, że najgorsza pozycja bo poza podium, ale i tak jestem szczęśliwy, że pomimo przeziębienia dałem radę z pełnym nosem i dusznościami. Że było przyjemnie bo trasa fajna a ja sam mogłem się nią napawać a organizacja również świetna.

20180930_135826

Na poczęstunek po biegu był żur z bułką. Potem dekoracja na którą również zostaliśmy, bo pomimo 4 miejsca zająłem 1 miejsce w kategorii wiekowej 16-29 lat. Dostałem piękną statuetkę przypominającą o zmoczonych podczas biegu butach, chustę wielofunkcyjną, notes, długopis i smyczkę. Po dekoracji odbyło się losowanie nagród.

Bieg jak co roku oceniam bardzo pozytywnie. Sama organizacja przebiegła tak jak powinna a trasa jest warta uwagi. W ubiegłym roku przez pomyłkę wolontariusza, trasa skróciła się do około 14km i nabiegałem czas 1h04min13s. W tym roku na pełnym dystansie 15km udało się uzyskać 1h02min42s. Skończyło się na 4 miejscu open i 1 w kategorii

 

Mój Pierwszy Duathlon

…do tego vertical! Prawdopodobnie był to pierwszy duathlon vertical, czyli połączenie rowerowego uphillu oraz podbiegu następujących bezpośrednio po sobie. Zorganizowany przez stowarzyszenie Rysiankateam. Były to zawody do których podszedłem na całkowitym luzie. Bo nie jeżdżę na rowerze i nigdy nie wjechałem na nim na żadną górę. Nie miałem więc pojęcia jak ten rower ugryźć. Biegać po górach przestałem ponad miesiąc wcześniej ze względu na kontuzję. Nie zakładałem żadnego wyniku. A tu proszę, działo się coś ciekawego w okolicy to pojechaliśmy.

DV

Trasa zawodów to 10km i 700m przewyższenia. Najpierw był etap rowerowy, czyli 7km i 400m przewyższenia a następnie biegowy, na który składało się 3km i 300m przewyższenia z metą przy schronisku Rysianka. Początek następował ze startu wspólnego, skąd dojeżdżaliśmy leśna drogą do strefy zmian, gdzie znajdował się nasz przepak, zostawialiśmy rower, kaski i inne sprzęty i udawaliśmy się na etap biegowy. Czas spędzony w  strefie zmian oczywiście wliczał się do całości.

41990755_274509453388045_226095621151391744_n

Oczywiście cały serwis rowerowy i pakowanie zostawiłem na ostatnią chwilę i zacząłem rozkręcać rowery praktycznie do zera żeby je czyścić, dokręcać, smarować w sobotę popołudniu. Oczywiście po skręceniu mostków( przełożonych w pozycję ujemną), przerzutek okazało się, że przerzutki nie działają i w ten sposób posiedziałem sobie kombinując co jest nie tak i kręcąc w różne strony aż nie zacznie działać. Jak już wydawało mi się, że ogarnąłem oba rowery( mój i A) okazało się, że cała kierownica się rusza więc rozkręcałem je jeszcze raz w okolicach godziny 22. Potem zostało jeszcze montowanie uszkodzonych sznurówek do moich Salomonów, przecięcie sznurówki na pół bo nie obejrzałem filmu montażowego do końca, podpalania jej, liczenia że wytrzyma na zawodach, szukania pomysłu jak to wcisnąć w szlufki buta itd. Do około godz. 24.

42044481_691854917854972_4258694708047380480_o

Wyjechaliśmy z Kato około godziny 8.30.  Na miejscu byliśmy przed 10. Było bardzo dużo samochodów, trudno było znaleźć jakieś miejsce. Wzięliśmy przepak i poszliśmy po pakiet w którym była koszulka, pachnąca Sowa, zniżki do cukierni i workoplecak który służył za przepak. Do tego dwa numery- jeden pamiątkowy na rower a drugi z chipem do pomiaru czasu. Wróciliśmy do auta, wyjęliśmy z tyłu rowery( tak, leżały na położonym tylnim siedzeniu), spakowaliśmy się i pojechaliśmy na start. Szybka higiena, odprawa przed startem i ustawiliśmy się. Nie stawałem z przodu. Poszedłem raczej do środka bo widząc rowery, które mają 1 przerzutkę z przodu i milion z tyłu przestraszyłem się tych monstrum. Mój 14kg Kross z 28 przerzutkami( przekładnia 3-8) wydawał się przy tych gigantach, nierzadko Carbonowych taki malutki. Całość ekipy ruszyła mocno do przodu. Na razie był asfalt, dało się jechać, kręciłem spokojnie i pchałem się do góry. Nie wiedziałem na jakiej przerzutce jechać. Najlepiej było mi jak kręciłem szybko pedałami zamiast naciskać na nie mocno. Więc nie przejmowałem się, że wszyscy powoli przebierają nogami  a ja kręcę jak szalony w miejscu. Było mi tak wygodniej. Tętno raczej spacerowe, cały czas trzymałem pierwszy zakres żeby zostawić sobie sił na bieg. Po jakimś czasie skończył się asfalt i skręciliśmy dość mocno w leśną ścieżkę, ale dość szeroką. Kręciłem powoli do góry. Nikogo nie wyprzedzałem ani nikt mnie nie wyprzedzał. Cały czas spokojnie do góry, momentami stromiej, momentami mniej. Po drodze było kilka strumieni, płynących śliskimi kamieniami.

41941944_691377104569420_3390351714929344512_o

Po jakimś czasie trasa stała się troszkę bardziej kamienista aż w końcu się wypłaszczyła i można było przyspieszyć. Potem było widać już strefę zmian i wielką bramę z pomiarem czasu. Tutaj schodziło się z rowera, zostawiało rzeczy i był punkt odżywczy a za nim schodki z kamieni, które po kilkudziesięciu zawodnikach już po prostu nie istniały i zapieraliśmy się czego się dało żeby wgramolić się na szlak po stromej ścianie.

42220393_692375047802959_8714979330712666112_o

Nogi po rowerze były jak z waty, trudno było zrobić kilka szybkich kroków. Początkowo biegło się dość płasko, przeskakując nad przeszkodami ale nagle pojawiło się konkretnie strome i długie wzniesienie z kamieniami na którym trudno było już biec. Przypomniałem sobie, że przed etapem biegowym miałem napić się izotonika a zapomniałem. To mnie trochę spowolniło, zrobiłem kilka kroków marszem ale zaraz zacząłem biec dalej. Ta górka trochę się dłużyła ale zaraz za nią było wypłaszczenie pomiędzy Halą Romanki i Rysianki. Można było trochę tutaj wyciągnąć nogi i pognać w kierunku widocznego z oddali Schroniska. Do tego brakowało jeszcze jednego stromego i kamienistego podejścia. Z myślą o bliskości mety biegło się jakoś łatwiej.

42059279_692377834469347_6487068674883584000_o

Jeszcze jeden zakręt, widziałem już banery koło schroniska i pomiar czasu wskazujący 59:xx min. Wyznaczyłem sobie wreszcie cel, że muszę złamać 1h i tak też zrobiłem. Wpadłem w czasie 59min:53s. Na mecie medal, woda i pyszna drożdżówka z jagodami, która była jeszcze ciepła. Niebo w gębie. Do tego idealna pogoda i widoki na Beskid Żywiecki i Węgierską Górkę. Cud, miód i malina.

42182162_692352731138524_6987266544770220032_o

Porozmawiałem w tych okolicznościach chwilę ze znajomymi i zacząłem schodzić. Po chwili zobaczyłem wbiegającą A, którą zacząłem dopingować żeby dociągnęła do końca. I wtedy spiker krzyczy, że jest drugą kobietą! Dla mnie dokonała niemożliwego, radość była ogromna. Potem razem z nowopoznanym kolegą- Maćkiem zeszliśmy po rowery, po drodze robiąc sesję zdjęciową i dopingując pozostałych zawodników.

42270078_1709469255828824_7314440329992601600_n

Po zjeździe do mety czekała na nas grochówka z kuchni polowej i domowe ciasto. Odbyła się dekoracja i losowanie nagród. Organizator znalazł tylu sponsorów, że trudno było ukończyć te zawody bez jakiejkolwiek nagrody. Do tego kameralna, prawie przyjacielska atmosfera zawodów sprawiła, że bardzo przyjemnie minęła nam ta niedziela.

41851336_2295811613794874_1993638658191654912_n

To są takie zawody jak lubię- bez zbędnych szmerów bajerów, klimatyczne, przyjazne, dobrze zorganizowane, bez żadnych zgrzytów ze wspaniałymi organizatorami i zawodami. Do tego taką trasę naprawdę warto pokonać i zdobyć szczyt Rysianki, z którego również są ekstra widoki. Za rok wracamy!

42170142_691857231188074_710367361462435840_o

Etap rowerowy(7km) ukończyłem w 36min26s zajmując 39msc. Na etapie biegowym(3km), który zrobiłem w 23min 16s wliczając czas w strefie zmian wyprzedziłem jeszcze 10 osób finalnie zajmując 29 msc open. I do tego świetnie się bawiłem!

42298943_529945097467635_8378830300792225792_n

Chciałbym podziękować organizatorom z Rysianka Team za super imprezę oraz SM Kamos z Kamiennej Góry za wsparcie.
Pozdrawiam,
Mati