Blog

Biegowe wyzwania 2018

Pamiętam jak ojciec powiedział do mnie: „Życie jest okrutne, skopie ci dupę jak opuścisz ten dom, będziesz płakał, chciał wrócić, ale nigdy się nie poddawaj. Jak jesteś naprawdę silny to dasz sobie radę. Pnij się cały czas do góry aż osiągniesz co tylko zechcesz”.

Chce wyjść poza swoją strefę komfortu, stanąć tam gdzie jeszcze nie byłem, poczuć coś, czego jeszcze nie poczułem i jednocześnie cały czas się rozwijać. W tym roku udało mi się ukończyć kolejne biegi ultra na coraz dłuższych dystansach i trudniejszych technicznie. Mam swoją zasadę, że w swoich celach biegowych nigdy się nie cofnę i ciągle będę chciał więcej. Poszukuje tej granicy, która z każdym wyzwaniem przesuwa się do góry. Jest kilka rzeczy, które chce osiągnąć i które sprawią, że poczuje się spełniony. Nie są to zwycięstwa czy jakieś wyśrubowane czasy w standardowych biegach. Szukam trudności innego rodzaju. Chcę żeby każdy start był osobną przygodą i wyzwaniem dla umysłu i ciała. Chce się do tego nastawić psychicznie i przygotować fizycznie. I jeżeli jedno i drugie mnie nie zawiedzie, wtedy poczuje się naprawde silny. Trening pod takie zawody wzmacnia ciało i charakter.

Dolomiti Extreme Trail 103kdolomitiextremetrail1blog

Bieg uchodzi za jedną z najtrudniejszych setek na świecie. Prowadzi graniami włoskich Dolomitów, wspinając się często na szczyty powyzej 2500m n.p.m. Na trasie spotkać można poza ścieżkami litą skałę, śnieg, lód i kamienie. Organizatorzy wymagają spełnienia kryterium 5 punktów UTMB i zaświadczeń lekarskich. Za ukończenie zawodów dostaje się buty finishera. Nazwa Extreme nie wzięła się znikąd. Profil trasy wygląda jak np. Piekło Czantorii x2. Wystarczy dodać, że na 103km czeka mnie niemal 8000m. podbiegów co oznacza, że bieg jest trudniejszy niż słynne Lavaredo Ultra Trail.

altimetria-103k-dxt-2018.jpg

Bieg 7 Szczytów DFBG 240km

xxl

Najdłuższy w kraju oznakowany bieg górski na dystansie aż 240km rozgrywany w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Jak sami piszą organizatorzy: „Bieg 7 Szczytów jest niewątpliwie jednym z najtrudniejszych wyzwań w Polsce, przez swoją długość właśnie. Na przestrzeni niemal dwóch dób, gdy zawodnicy walczą na trasie, zmęczenie sumuje się z upodleniem ciała, kontuzjami – mniejszymi i większymi, a także z dojmującym brakiem snu”. Przewyższenia to 7675m.

7S-2

Oczywiście poza tymi dwoma głównymi startami pewnie będą jeszcze jakieś krótsze ale to w ramach treningu. Na razie jednak nie znam szczegółów.

Podsumowanie roku 2017

Ostatni sezon był jak rollercoaster. To uniósł do góry, to zjechał na dół, to prawie rzucił o ziemię czy obrócił do góry nogami… Zaczął się bardzo perspektywicznie. Zamieszkałem z Asią, co sprawiło że weekendy nie mijały mi w podróży( wcześniej musiałem biegać pon- czw w tym 2 długie wybiegania). Do tego doszła współpraca z trenerem, który usystematyzował moje treningi, rozpisał świetny plan. Zamieszkanie z dziewczyną wiązało się nieco z odmiennym sposobem odżywiania co skutkowało zdrową dietą. I bardzo dobrze. Skończyło się jedzenie śmieciowego żarcia, zacząłem minimalnie więcej spać. Zmiany w treningach i odżywianiu dały oczekiwane rezultaty w przełożeniu na progres.

Początek roku a ja wyraźnie przyspieszyłem! Fartleki, interwały i inne tempowe treningi po których leżałem na stadionie i łapałem oddech dały radę. Bardzo szybkie schodzenie z czasem w dół sprawiło, że ciągle miałem ochote na więcej. Na zegarku zaczęły pojawiać się niespotykane wcześniej tempa rzędu 3min/km. Może dało to takie efekty, ponieważ nigdy wcześniej nie biegałem interwałowo na takich zakresach. Nie ma co gdybać. Pierwsza próba nastała pod koniec marca.

17492955_1455592474473885_5416233936340743522_o

Bieg górski pamięci żołnierzy niezłomnych śladami Henryka Flamego czyli 9km i około 600m podbiegu. Moje najsłabsze ogniwo czyli bieg alpejski na krótkim dystansie. I bardzo dobry wynik- 34 miejsce z czasem 52 minut. Byłem mega szczęśliwy, że widać efekty diety i treningów. Zapisałem się na Perun Skymarathon, który był wyjątkowo trudnym biegiem a chciałem jeszcze pobiec coś dłuższego przed Rzeźnikiem.

18339485_1427970083890185_1601248731_o

Grande finale, czyli Perun Skymarathon. Bieg potraktowałem jako wyzwanie, bo jak inaczej można nazwać trasę 41km z 3195m przewyższeń bez asfaltu, płaskich odcinków, które są oficjalnymi MISTRZOSTWAMI CZECH W SKYRUNNING. Bardzo ciężki i mocno obstawiony bieg. Udało się wywalczyć bardzo dobre 70 miejsce z czasem 5:40h. Biegłem mocno od początku co skutkowało potwornymi skurczami na ostatnich km. Na tzw. grande finale wchodziłem na czworaka, głównie na rękach płacząc i wyjąc z bólu. Czas i miejsce mogłyby być znacznie lepsze gdybym zadbał o nawodnienie co okazało się być moją „Piętą Achillesa”. Udało się wyprzedzić kilku zawodników, z którymi jeszcze rok wcześniej nie miałbym szans.

18952697_675291132671772_3979369955160217709_n

Rzeźnik Hardcore- kolejne z wyzwań na ten rok. Bieg traktowałem rozpoznawczo( pierwsze pokonane 100km). Jak większość wie, daje mocno w kość więc czułem do niego olbrzymi respekt, tym bardziej że biegłem z partnerem, którego nie mogłem zawieść. Nowe buty, nowe żele i właśnie to drugie sprawiło, że nie obyło się bez problemów. Miało być lepiej a było znacznie gorzej. Prawie 40km z olbrzymim bólem brzucha, wielokrotną wizytą w krzakach i skrajnym wycieńczeniu. Tutaj też dostałem drugą szansę na ostatnich kilkunastu km biegu i zacząłem bieg drugi raz po tym jak odpocząłem co chwila się zatrzymując. Ostatecznie 106km ukończyłem na skrajnym wycieńczeniu, zajmując 8 miejsce niestety bez mojego partnera, który doznał kontuzji ale za to z miłymi Panami z Warszawy. Nie spiesząc się, udało się zamknąć limit czasu czyli 16 godzin. Wiele schudłem, długo dochodziłem do siebie, żołądek był wyjątkowo rozregulowany i musiałem być na diecie, ale pierwsza 100 zaliczona. W parach na normalnym dystansie zajęliśmy wysokie 37 miejsce. Tutaj pierwszy raz stawałem na scenie dostając pamiątkową statuetkę. Jedno z najtrudniejszych biegowych wyzwań w Polsce zaliczone.

19264321_681710245363194_5338645934611815197_o

Próba bicia rekordu… Obecne wyniki dały mi szanse myślenia o pobiciu bariery 40minut na 10km. Nie mogłem tego zrobić nigdzie indziej jak tam, gdzie wszystko się zaczęło 2 lata temu czyli w Bukownie. Najgorsze jest to, że bieg odbywał się 2 tygodnie po Rzeźniku! Nie byłem w stanie trenować, biegać. Organizm nie mógł się odbudować, żołądek tym bardziej. Finalnie odpocząłem i na 3 dni przed startem poczułem, że jestem gotowy. Zapłaciłem, wystartowałem i udało się! Moja nowa życiówka wynosi 39:08min i chociaż trasa była pofałdowana, tylko ok. 25% asfaltu i dało się to pobiec szybciej to dałem z siebie wtedy wszystko. Słuchałem organizmu i dzięki temu pierwszy raz stanąłem na najniższym stopniu podium w kategorii mieszkańców Bukowna. Byłem mega szczęśliwy, tym bardziej że udowodniłem wielu osobom, które wiedzą przez co przechodziłem tutaj w moim rodzinnym mieście za dzieciaka, że choroba nie zawsze Cię wyklucza. Pomimo poważnego schorzenia jakim jest blok prawej odnogi pęczka Higgsa, astmą oskrzelową, słuchając i znając swój organizm jestem w stanie szybko pobiec. W sumie, ciekawe jaki czas osiągnąłbym nie biegnąc 2 tygodnie wcześniej Rzeźnika…

20246456_1893749464221810_4379299347223865342_n

Oficjalna pierwsza 100 i 3 miejsce open! Poza wyzwaniem Rzeźnika, w planach był w lipcu pierwszy oficjalny bieg na dystansie powyżej 100km, czyli 110km K-B-L w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Miała to być pierwsza setka w życiu, ale wyszło jak wyszło. Bieg miał być w miarę prosty i szybki więc nastawiłem się na spore tempo i planowałem biec w pierwszej części peletonu. Tutaj pierwszy raz poczułem prawdziwe ultra i widziałem mnóstwo kryzysów. Biegłem pierwszą część z moim rzeźnikowym partnerem, który osłabł i dalej musiałem lecieć sam. Dołączałem się kolejno do grupek biegaczy, ponieważ niemal cały bieg odbywał się w nocy i lepiej było się nie rozdzielać. Po drodze kolejni zawodnicy mieli różne przeżycia, kryzysy. Mijałem ich i napierałem swoim tempem do przodu. Czułem się świetnie, taktyka żywieniowa dała pierwszy raz w 100% radę. Gdyby nie kontuzja biodra od biegu w Bukownie dałoby się to zrobić lepiej. Cały bieg robiłem swoje, chciałem ukończyć zanim Asia wystartuje w półmaratonie, miałem zapas czasu, chciałem go utrzymać i odprowadzić ją na start za to, że wspierała mnie na trasie. Przeżyłem totalny szok jak na przedostatnim punkcie odżywczym ktoś powiedział mi że jestem trzeci. Przez ostatnie 18km biegłem sam, minąłem kilka osób ale w życiu bym się nie spodziewał, że stanę na podium. Zaczęła się walka z samym sobą o utrzymanie dobrego wyniku. To była bardzo trudna i skomplikowana do opowiedzenia rywalizacja ze sobą. Przeżyłem to pierwszy raz w życiu i fajnie byłoby kiedyś powtórzyć. Udało się! Dobiegłem jako trzeci zawodnik open, wygrałem swoją kategorię wiekową. 110km z czasem 12:42h przerosło moje oczekiwania( optymistyczny wariant zakładał 13:30h). Znowu stanąłem na podium dwukrotnie. Zaczął się odpoczynek…

21056147_1894793097438073_6455925856807402703_o

…Który nie trwał długo. Zrozpaczony po losowaniu na Bieg Ultra Granią Tatr, musiałem dopiąć swego i wystartować w konkurencyjnym biegu- Tatranska Selma. Okazał się trudniejszy technicznie, za to punkty i sama organizacja była niesamowita. Miałem tylko jedną okazję trenować wcześniej w Tatrach a takie bieganie to zupełnie inne bieganie. Bieg znowu potraktowany w ramach wyzwania- byleby ukończyć. Warto zaznaczyć, że limity czasowe były bardzo wyśrubowane i samo ukończenie tak trudnego technicznie biegu, nie było proste. Nie zregenerowałem się wystarczająco po mocnym napieraniu w Lądku Zdrój(3 tyg. Wcześniej) na 110km i poskutkowało to przeciążeniem mięśnia, uśmierzeniem bólu maściami w trakcie zawodów, ale jednak satysfakcjonującym czasem 8h, 38 miejscem open i konieczna chwilową przerwą od biegania. Tutaj nie ścigałem się więc jestem zadowolony, że w takim stanie wytrwałem do mety.

20170909_024629

Krynickie 100km. Znowu 3 tygodnie przerwy, praktycznie zero treningów i start w szybkiej setce nie mógł się dobrze skończyć. Dla mnie zakończył się po 40km, naderwaniu mięśnia i przymusowym zejściu z trasy. Zacząłem szybko, wydłużyłem nienaturalnie krok. Zależało mi to szybko przebiec i skończyło się jak się skończyło. Oczekiwania w stosunku do możliwości były zbyt duże.

IMG_20171015_213322_751

Początek października to Cross Czwórki, bieg na 15km w trudnym technicznie terenie wokół stawów w Dąbrowie Górniczej. Biegłem go 2 tyg po pokonaniu ponas 120km w ramach Silesia Adventure Race. Nie mogło się to udać, ale… Pomimo biegu na zmęczeniu i kolejny raz hamowaniu swojego organizmu, kiedy mówił dość a jego tolerancja była po tym sezonie już znacznie mniejsza, udało się zająć niesamowite 10 miejsce z czasem 1:04min i wygrać kategorię wiekową! Kolejny sukces, kolejna radość z biegania. Czułem się dobrze i chciałem jeszcze coś pobiec w tym sezonie. Zmęczenie było już bardzo duże, nie chciało mi się regularnie trenować, czułem się przemęczony ale postanowiłem, że jeszcze coś pobiegne i padło na…

22548738_1941789972811956_1042503378856348473_o

Orłowa Trail w Ustroniu. 22km po wyjątkowo jak na Beskidy trudnym terenie. Niby kameralny bieg, ale zawodnicy zjechali się naprawdę mocni. Nie chciało mi się już biec na maxa. więc odpuściłem mocne ściganie. Okazało się, że sporo zawodników nie znało trasy, mieli zbyt mocną pierwszą połowę, przez co w drugiej ich wyprzedzałem. Finalnie udało się wskoczyć do pierwszej 10 i z czasem 2:22h zająć 9 miejsce open. Byłem bardzo zadowolony z wyniku i całego sezonu. Postępy są olbrzymie, oby tak dalej.

W ciągu roku przebiegłem w sumie 3394km, pokonując przy tym 73963m w pionie.

Łącznie na treningi poświęciłem 436 godzin.

Najbardziej intensywnym miesiącem był lipiec w którym pokonałem 473,6km.

Tutaj z miejsca należą się podziękowania dla Asi- za zmieniony sposób odżywiania, trenerowi za świetne plany treningowe, Dawidowi za pilnowanie żywienia na trasie i wszystkim pozostałym, którzy we mnie wierzą, wspierają i o których często myślę w trakcie ultra, gdy mi źle. Nie sposób wszystkich wymienić. Te osoby wiedzą, że o nie chodzi. Przede wszystkim dziękuję również Wam za to, że chcecie to czytać i chociaż nie wszyscy to jednak większość z Was trzyma te kciuki i to naprawdę dodaje skrzydeł albo działa przeciwbólowo!

Następny artykuł będzie o planach na przyszłość.

Orłowa Trail 2017

Orłowa Trail to bieg górski na dystansie 22km prowadzony dzikimi ścieżkami, często poza szlakami wokół malowniczych terenów Ustroń Jaszowiec. Bieg organizowany jest przez hotel „Kolejarz Best for you” oraz Annę Sikorę, znaną z organizacji innych lokalnych wydarzeń sportowych.

22553097_1155478691252660_7799891369686503746_o

Postanowiłem, że na koniec sezonu startowego pobiegnę w miejscu, z którym mam dużo wspomnień związanych z młodością.Tutaj m. in. jeżdżąc na rehabilitację poznawałem wspaniałych ludzi, bawiłem się, chodziłem po górach, próbowałem nordic walking… Rejon jest mi znany od podszewki a jednak ktoś potrafił mnie zaskoczyć.

22712274_1941790539478566_1566676116888322893_o

Rano po przebudzeniu dojechaliśmy od razu do Ustronia. Zameldowaliśmy się kilka minut po 9. Biuro znajdowało się w hotelu Kolejarz, który był współorganizatorem. W pakiecie poza koszulką znajdowała się smyczka z karabinkiem i mydełko. Można było skorzystać z toalet w hotelu przed startem. Sam start odbył się spod hotelu, na początku krętej drogi wijącej się do góry. Także od razu stromy podbieg. Na czoło peletonu wychylili się faworyci czyli Mariusz Miśkiewicz z Pawłem Góralczykiem. Za nimi jeszcze kilka osób.

22548738_1941789972811956_1042503378856348473_o

Droga początkowo ciągnęła ku górze, raz stromiej, raz mniej. W całości poza szlakiem. Dopiero po jakimś czasie dotarliśmy do szlaku prowadzącego na Równicę. Biegło się przyjemnie. Spore przewyższenia dawały o sobie znać. Pierwszy punkt odżywczy znajdował się na Przełęczy Beskidek. Złapałem wodę w kubku i wziąłem łyka, następnie stromy zbieg po którym miałem wrażenie, że zbiegam do poziomu 0m. Na dole stała grupa dopingująca zawodników. Obiegliśmy kawałek Orłowej od strony Brennej. Błoto pomieszane z kamieniami i potoczkami, które co jakiś czas przecinały ścieżkę sprawiała, że trasa była trudna.

22555588_1155092664624596_207008673581987246_o

Momentami wbijałem się w błoto i noga zostawała w tyle. Następnie długie i monotonne podejście na sam szczyt Orłowej. Tutaj czas dłużył się niemiłosiernie, było bardzo stromo, nogi ślizgały się po mokrych kamieniach. Na samym szczycie niespodzianka w postaci olbrzymiej kałuży w której oczywiście musiałem się utopić. Próbując przez nią przebiec wpadłem cały w błoto i nie ptrafiłem stamtąd wyjść przez chwilę. Dalej już zbieg i punkt odżywczy z ciastkami, bananami, czekoladą, rodzynkami, wodą, izotonikiem itp. Potem jeszcze zbieg przez punkt na Przełęczy Beskidek  i poza szlakiem, wzdłuż potoku, w stronę Jaszowca.

22552623_1942145676109719_4094499921391525096_n

Na końcu byłem świadkiem jak kilku zawodników pobiegło za daleko. Z samego dołu nawrót i z drugiej strony potoku zaczynał się długi, łagodny podbieg na szczyt Palenicy. Tutaj po raz kolejny czas się dłużył, ale ze szczytu szło już bardzo sprawnie.

DSC_0159Zbieg był trasą zjazdową pod wyciągiem, następnie lasem, po liściach w których ukryte były kamienie, aż do samej drogi asfaltowej do hotelu. Tutaj strażacy zabezpieczali trasę i kierowali ruchem. Na samym dole czekał dłuższy, płaski odcinek wzdłuż Wisły, przez las i podejście na ostatnią górę- Skalicę.

DSC_0152

Na dużym zmęczeniu sporo osób już tutaj podchodziło, miejscami było stromo pomimo, że sama góra do wysokich nie należy. Na końcu oczywiście zbieg i najdłuższy podbieg-2km do samej mety pod hotelem. Po drodze mijałem kilku zawodników, którzy mieli już dość asfaltu( podbieg odbywał się chodnikiem asflatowym), tracili motywację i siły. Tutaj dopadły mnie już potworne skurcze od czasu jak wpadłem do kałuży na Orłowej. Pierwszy raz w tym roku miałem skurcze! Świadczy to o trudności tego biegu. Rozpoczęła się walka z samym sobą i z bólem.

DSC_0513

Świadomość, że meta już blisko dodawała otuchy, że zaraz się to skończy. Na końcu jeszcze zbieg schodami, podbieg i upragniona meta, makaron z piwem, kawa, ciasteczka. Dobiegłem na 9 miejscu. Pokonanie 22km, 1165m w pionie zajęło mi 02:20:13h. Wygrał oczywiście Paweł Góralczyk z czasem 01:58:54h. Organizacja biegu jak na tak kameralną imprezę stała na wysokim poziomie i należy pochwalić organizatorów za świetną robotę. Po wszystkim można było skorzystać z prysznicy. Trasa, trudna technicznie dała w kość. Do dzisiaj czuję zmęczenie. Z pewnością wrócę tam za rok.

20171021_122017

Cross czwórki wzdłuż Pogorii

Tym razem niedziela. Wstajemy znowu wcześnie i razem z A ubieramy jak zawsze ubrania biegowe.

Od jakiegoś czasu organizm mówi mi: „Mati, robimy przerwę!” a ja chce żeby wytrzymał jeszcze jeden i jeszcze jeden start. Po dość bolesnej kontuzji w Krynicy, noga miała chwilę spokoju, zacząłem robić tydzień temu interwały i znowu zaczęło boleć udo. To oznaka, że jednak powinienem już skończyć a na pewno skończyć biegać szybko. Wstaje, roluje udo, boli, roluje, boli. Ale trudno… To tylko 15km.

Po raz kolejny postanowiłem, że wystartuję w biegu „Cross Czwórki” zorganizowanym przez grupę „Pogoria Biega”. Jest to bieg wokół zalewu Pogoria w Dąbrowie Górniczej prowadzący plażami, leśnymi duktami, przekraczające nieraz jakieś kałuże, cieki wodne, gdzie wpadasz a następnie cały lepisz się w piachu biegnąc plażą. Oczywiście teren zróżnicowany, bieg typowo crossowy, mało asfaltu, podbiegi i zbiegi bardzo niewielkie ale częste. Dawno się nigdzie nie uciapałem w błocie to musiałem wystartować. Do tego namówiłem jeszcze A, która wiem że świetnie sobie radzi z pokonywaniem rzek. Start spod ośrodka sportów wodnych przy plaży, staję w 3 linii. Chwilę wcześniej posmarowałem mięśnie kremem żeby tak nie bolały. Nastawiłem się, że pobiegnę swoim tempem a jak będzie bolało to zwolnie( najwyżej dojde) bo limit jakiś tam był. Chłopaki z przodu ruszyli po 3:30min/km. Nie szarżowałem za mocno, zostałem w tyle. Było płasko i droga asfaltowa, postanowiłem wtedy polecieć około 4min/km bo to początek. Wpadliśmy już trochę za grupą prowadzącą, która lekko odbiegła z kilkoma biegaczami w teren trawiasty przebiegając przez tory, biegniemy, trochę niewygodny teren bo  często trzeba skracać krok. Nie chce ryzykować, 4, 5 km a noga już boli. Zwolniłem i zostałem sam na sam z innym biegaczem. Wreszcie wpadamy w piasek i pierwsze wody do pokonania. Pierwszą mijamy bokiem przedzierając się przez krzaki. Myślę, że szybciej byłoby bezpośrednio przez wodę, zachęcam towarzysza i wpadamy prosto w następny zbiornik do wody. Okazało się, że była głębsza, piasek ściągnął nas szybko do parteru i zanurkowaliśmy pod wodę w tym mule. Podpierając jeden drugiego wstaliśmy, ale wybiło nas to z rytmu. Nie dało się już wrócić do tempa sprzed upadku. Reszta odbiegła już dość daleko. Piasek, wody, krzaki. Trochę się zakopuję, szukam miejsc gdzie piasek się tak nie zapada. Jest niewygodnie. Momentami trzeba podbiec górkę też po piasku, nogi siłą grawitacji same zjeżdżają z góry. Nagle pojawia się punkt odżywczy z wodą. Wziąłem sobie cukier i chciałem właśnie tutaj to przepić. Nic, muszę się zatrzymać , wyciągnąć i zjeść bo nie dolece na rezerwie. Zaskoczył mnie ten punkt, że to już. Stanąłem, napiłem się i zacząłem gonić tych, którzy zdążyli mnie wyprzedzić. Biegniemy lasem, jest super, zbieg, podbieg, znowu las. Wyprzedzam kogoś, ktoś mnie, niewielkie roszady w stawce. Znowu wpadamy na piach. Teraz już się tutaj męczę. Chce żeby wreszcie się skończył. Nie zastanawiam się którędy przebiegać tylko cisnę przez wodę, która od prawie początku i tak chlupie mi w butach. Wiem, że zaraz będzie asfalt, ale jeszcze chwila po niewygodnym terenie, po trawach, błocie. Widzę kogoś z obsługi, kto informuje mnie, że zaraz będzie asfalt. Myślę sobie „Nareszcie”.
Wpadam na asfalt i znowu się rozpędzam. Zostały ostatnie 3km. Wracam do tempa około 4min/km bo odpocząłem brodząc w piachu. Czuje, że mam jeszcze energię bo zachowawczo zwolniłem wcześniej. Badam więc teren- za mną nikogo, przede mną 3 osoby w zasięgu wzroku. 2 nieco z przodu wyraźnie się ze sobą ścigają a jeden gość, nieco za nimi widać, że opada z sił. Powoli się do niego zbliżam, ale tak powoli żeby się niczego nie spodziewał. Powoli sapie, brakuje tchu więc trzymam się chwilę na jego plecach i czekam na moment oddechu. Słyszę muzykę, robi się szerzej, 500m do mety. Robię długotrwały atak. Baaardzo powoli go wyprzdzam a gdy jest już za plecami włączam drugi bieg, rozpędzam się do 3:20min/km by za chwilę na ostatniej setce zrobić sobie tempo 2:50min/km. Ludzie biją brawo, obracam się za siebie- został w tyle. Wpadam, odbieram medal, wodę, piwo, roztruchtuje, rozciągam nogi i czekam na A. Słyszę jak zapowiadają, że dobiegła pierwsza kobieta, zaraz potem druga i czekamy na trzecią. W tym momencie widzę jak moja połówka wybiega na ostatnią prostą zza zakrętu. Próbuję jej krzyknąć:” Jesteś 3, dajesz!”. Macham, pokazuję, bo mnie nie słyszy. Ona odmachuje, nie wie o co chodzi. Czekam więc na mecie, robię zdjęcie. A wpada, spiker przeprowadza z nią wywiad i za chwilę udajemy się na obiad i dekorację.

A zajmuje 3 miejsce open na wszystkie startujące kobiety a mnie zostaje przyznane 1 miejsce w kategorii M1( 16-29 lat), ponieważ zwycięzcy open mężczyzn nie liczą się do kat. wiekowych. W przeciwnym wypadku byłbym 2.

Jestem zadowolony z występu, szczególnie z wyniku A. Dało się zrobić to dużo lepiej, z bezbolesną nogą, nie wpadając do wody i wiedząc gdzie jest punkt odżywczy. Wrócę tu pewnie kiedyś poprawić ten czas J.
Statystyki:
Dystans: 15km

Czas: 01:04:13

Miejsce open: 11/178

Miejsce M1: 1

2 noce/1 dzień/175km czyli przygotowania do Adventure Race

Ostatnimi czasy siedzimy z A wieczorami i zamiast zajmować się sobą jak każda inna normalna para planujemy… Nie jakieś wspólne wczasy, randki czy wieczory. Planujemy kolejny wspólny start.

W piątek 29.09 o godzinie 22.00 stawimy się na obowiązkowej odprawie, zdamy starannie zapakowane torby i plecaki, rowery. Godzinę wcześniej zjemy w domu ostatni normalny posiłek…

Potem o godz. 0.00 dostaniemy do ręki mapę i ruszymy w gęsty las, w kompletnej ciemności, jedynie przy świetle czołówek. Będziemy zdani tylko na siebie i to co oddaliśmy na przepaki. Żeby ukończyć zawody mamy dużo roboty do zrobienia i jest to kilka dyscyplin sportowych a nie standardowo- jedna. Wysiłek fizyczny więc będzie duży. Nie mamy pojęcia gdzie pobiegniemy, ile zrobimy kilometrów i co nas czeka na trasie. Jak sama nazwa zawodów wskazuje- będzie to przygoda. Optymalny wariant zakłada około 150km+ odcinki specjalne z bieganiem na orientację. Ile? To wiedzą tylko organizatorzy.

Jak przygotowywujemy się do zawodów?
– A jak przygotować się na coś co jest jedną wielką niewiadomą? Wiemy tylko tyle, że pobiegamy, pojeździmy na rowerach, popływamy na kajaku i się powspinamy.

Załóżmy, że przy jesiennym okresie w jakim startujemy w nocy na starcie będzie około 10 stopni celsjusza. Weźmiemy ze sobą kurtki wiatrowe i bieliznę termoaktywną. Nie chcemy zamarznąć już na starcie. Mamy 2 przepaki. Przy obu przepakach znajdują się etapy kajakowe, więc zakładamy, że się zmoczymy( możemy wpaść, wyjść z kajaka żeby go wyciągnąć z mielizny, wciągnąć na ląd), tym samym na każdym potrzeba całości ubrań na przebranie- 10 stopni, noc, będzie zimno.  Oczywiście zakładając 2 noce napierania bierzemy po zestawie baterii zapasowych do czołówek i 1 do oświetlenia rowerów. Do tego worki nieprzemakalne na suche rzeczy i to co nie może się zmoczyć do kajaku.

Nie wspominam już standardowo o tym co będziemy mieć cały czas przy sobie czyli buff, rękawiczki na rower(wspiny), czołówka, baterie, zapasowa dętka, sprzęt naprawczy, pompka, flaski, bidony, kompas, dlugopis, apteczki, plastry, jedzenie. Zależy od trasy i długości. Nie warto przesadzać.

Standardowe posiłki czyli jedzenie. Tutaj dopasowywujemy to bezpośrednio pod siebie. 29h na śmieciowym żarciu nie ma sensu. Musimy wykombinować tak żeby to przeżyć.

Ważna jest edukacja symboli i sprawdzenie się w bieganiu na orientację, umiejętność orientowania mapy i wyznaczania azymutów. Gdyby ktoś potrzebował to prywatnie mogę udostępnić stronki z których korzystam.

Liczę, że A to przeżyje i się jeszcze będziemy do siebie oddzywać.

Tyle na dzisiaj, pora na wyzwanie! 😀

 

 

Bieg 7 dolin 100km

Wiecie czego się najbardziej boję? Nie tego, że kogoś zawiodę, że nie spełnię swoich oczekiwań… To wszystko zależy ode mnie, odpowiednia siła samozaparacia i jestem w stanie osiągnąć każdy cel. Największe obawy zawsze mam przed rzeczami których nie mogę kontrolować, nie mam na nie wpływu. Chociaż jestem w stanie świetnie ogarnąć jakieś zawody logistycznie( noclegi, dojazdy, urlopy, przepaki, taktyka żywieniowa, międzyczasy, znajomość trasy…), treningowo( odpowiedni dobór treningów, kilometrów, przewyższeń). W pewnej części jestem w stanie zapanować nad swoim ciałem. Tutaj przykładem może być standardowy kryzys, np. spadek energii, siły, chęci- jem, pobudzam się cukrem, skurcze mięśni- piję izotonik, magnez, rozciągam, naciągnięcie- smaruje maścią. Wszystko to już przeszedłem, nabrałem jakiegoś doświadczenia, ale wciąż zdarzają się rzeczy, które mogą mnie zaskoczyć, sprawić, że znajdzie się nowa sytuacja na którą nie jestem w pełni przygotowany. Tak! One zawsze się mogą zdarzyć! Nie można zaplanować czegoś w 100%. Właśnie tego się boje. Że spotka mnie coś, czego kompletnie się nie spodziewam i nie będę wiedział jak zachować się w takiej sytuacji.

Ostatni tydzień układał się niezbyt pomyślnie. Po weselach ruszyłem na szybki trening na Równicę, gdzie cały czas padał mocny deszcz i wiał silny wiatr. Zmokłem i zmarzłem. We wtorek mocny akcent po którym byłem znowu mokry i przewiany. Chodziłem taki potem przez godzinę na zakupach. Dopiero wróciłem do domu i się wykąpałem. Potem byłem bardzo osłabiony, zabolało gardło, pojawiła się temperatura, którą zwalczałem domowymi sposobami do czwartku. W piątek musiałem jeszcze iść do pracy, zostać do końca, potem jechałem ponad 4 godziny z Katowic do Krynicy przez roboty drogowe, ruchy wahadłowe i opóźnienia. Tym samym spóźniłem się na odprawę techniczną Biegu 7 Dolin. Odebrałem pakiet, w Hali było mnóstwo ludzi, kolejka po pakiety, chaos przy ich wydawaniu. Głośno, mało miejsca, coś grało, kogoś spotkałem ale nawet nie słyszałem co mówi bo było zbyt głośno. Dojechaliśmy na miejsce noclegu i okazało się, że jest problem. Zaliczkę wpłaciłem poprzez serwis nocowanie.pl a serwis nie przekazał mojej rezerwacji dla obiektu. Pomimo, że dzwoniłem 2 razy do obsługi klienta nocowanie.pl i dopytywałem się czy wszystko w porządku to nie ogarnęli sprawy. Pani zmartwiona dzwoniła po koleżankach, czy któraś ma miejsce w pokoju ale nie miały. Znalazła nam pokój awaryjny wielkości 2x2m z osobnymi łóżkami i łazienką na korytarzu w którym na dzień dobry zabiłem 3 pająki.

Poszedłem rozruszać nogi po pół dnia  w samochodzie. Chociaż była prawie 21 to potrzebowałem tego. Rozwałkowałem jeszcze udo, które lekko mnie uciskało od kilku dni. Położyłem się do łóżka w którym się nie zmieściłem. Musiałem mieć lekko ugięte nogi. Spaliśmy z A tylko 2 godziny. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na start. Byliśmy na miejscu o 2.30. Łatwo było zlokalizować start bo wszyscy biegacze właśnie tam się udawali. Prowadził Mirosław Bieniecki znany z Biegu Rzeźnika, który opowiadał o biegaczach. Było dużo ludzi, z przodu czołówka z Bartkiem Gorczycą, Paweł Dybek z Magdą Łączak, Piotr Huzior i Biernawski znani też jako najlepszy duet tegorocznego Biegu Rzeźnika. Potem jeszcze głos zabrał marszałek województwa i przeprowadził start. Start był bardzo szybki, początek deptakiem w Krynicy, nad głowami bujały się flagi państw i banery sponsorów. W nocy sprawiało to super klimat. Tempo nie było zbyt szybkie o dziwo więc trzymałem się czołówki. Gdy pod górę trochę odgonili, trzymałem swoje tempo i pod górę biegłem już powoli. Było dość ciemno, czasem zamieniłem z kimś kilka słów i w dość sprawnym tempie doleciałem na Jaworzynę Krynicką, Runek i dalej biegłem niemal cały czas w kierunku Hali Łabowskiej. Tam skromny punkt z żywnością, kilka mniejszych górek i zbieg do Rytra. Cały czas szybkie tempo, dało się prawie cały czas biec. Trzymałem swoje powolne tempo pod górkę a na zbiegach puszczałem się wyprzedzając kolejne osoby, które wcześniej brały mnie pod górę. I tak wyglądało to do Rytra. Przed mostem na końcu zbiegu poczułem coś niepokojącego w udzie z którym miałem wcześniej problem. Takie problemy już się zdarzały a trzeba biec dalej, więc biegłem. Starałem się biec cały czas do hotelu Perła Południa gdzie był kolejny punkt. Ktoś wyprzedził mnie pod górkę, poczułem że coś zwolniłem… Na punkcie była A z piciem i batonami. Widziała lekki grymas na mojej twarzy, że coś jest nie tak, ale nic nie mówiłem. Starałem się zachować kamienny wyraz twarzy. Nie spieszyłem się, wiedziałem, że coś jest nie tak i może z czasem przejdzie. Nie zależało mi żeby cisnąć na jakieś wyniki chociaż do Rytra trzymałem prędkość na poziomie 6min/km! Zabójcza prędkość. Czasoprzewidywacz sugerował czas na mecie nawet 10:25. Na punkcie był chaos, z jednej strony wybiegali biegacze na trasę 64km w odstępach czasowych, z drugiej my mieliśmy przepak a pośrodku stały stoły na których nawet nie było coli ani żadnej bułki, lekko bolał mnie brzuch ale nie znalazłem tam nawet ciepłej gorzkiej herbaty. Wszystko słodkie.Pogubiłem się, pobiegłem do tych co startowali 64km i wróciem się na swój punkt pomiarowy, dalej biegłem powoli pod górkę coraz bardziej czując to udo. Zaczęło się podejście, zaczął się ból. Pomyślałem że to może kryzys albo zmęczenie, napiłem się, zjadłem, poszedł żel z kofeiną. Pobudziłem się ale boli. Spróbowałem wypić magnez. 2 shoty które miałem nie przyniosły żadnego efektu. Miałem siły ale noga nie chciała piąć się do przodu, każdy dłuższy krok sprawiał że się po prostu uginałem, chwile później zaczęło być widać okoliczne góry i widok na Szczawnicę. Była piękna pogoda, wiał mocny wiatr, który chłodził zawodników. 64 zmieszała się już z 100km i wyprzedzałem tych najwolniejszych którzy startowali w tym czasie co ja. Próbowałem biec po płaskim ale musiałem odpuścić. Siadłem delektując się widokami i posmarowałem nogę maścią. Wstałem i zacząłem kuleć. Poczekałem jeszcze chwilę i zadzwoniłem do A że schodze z trasy. Nie byłem w stanie unosić nogi do góry, górka cały czas się pięła, a ja potykałem się o korzenie. Na trasie było bardzo dużo ludzi, zderzali się ze sobą, ktoś kogoś zahaczał kijami, było niebezpiecznie tak zbiegać. Oba dystanse ruszały żwawo pod górę, pojawiło się schronisko na Przechybie w którym siadłem na punkcie z opuchniętym udem i okropnym bólem. Tutaj było już lepiej, były batony, rosół, herbata, owoce, cola. Oddałem swój chip i zjechaliśmy do Krynicy… Był to 45km biegu. Na tyle moje mięśnie pozwoliły mi dzisiaj pobiegać.

Z tej sytuacji już wyciągam odpowiednie wnioski i postaram się do tego więcej nie dopuścić.

Zbliżają się zawody Silesia Race, na których na pewno powalczymy z najlepszymi!

 

 

 

Wyprawa Mont Blanc

Urlop w tym roku, podobnie jak w poprzednim figurował pod znakiem zdobywania 4- tysięczników. Pewnego wieczoru siedliśmy z A mając dwie opcje do wyboru czyli Lofoty na dziko na stopa i najwyższy szczyt Europy- Mont Blanc. Ponieważ zjadają nas w tym roku rachunki, sprzęt biegowy i starty również sprawiły, że z kasą coraz gorzej, odrzuciliśmy Lofoty, gdzie sam przelot w jedną stronę wynosił tyle co cały wypad na Blanc dla jednej osoby finalnie.

Zaczęło się studiowanie przewodników, poradników itd… We wspinaczce nie mieliśmy dużego doświadczenia, na lodowcu byliśmy ostatnio rok temu, wiązań nie pamiętaliśmy. Dodatkowo chcieliśmy jechać we dwójkę i oboje musieliśmy nauczyć się asekuracji. Wieczory przed wyjazdem poświęciliśmy więc na szkolenia w naszym maleńkim m2 na 9 piętrze gdzie rozwijaliśmy 30m nowej liny typu fulldry i montowaliśmy przyrządy zaciskowe. Z filmików i opisów uczyliśmy się wiązać różne węzły, symulowaliśmy wyciągania ze szczelin, zawiązaliśmy sznurówki od butów w odpowiednich odległościach i mieliśmy linę gotową na lodowiec. Wszystkie techniki testowaliśmy na sobie kilka razy. Warto wspomnieć, że nigdy nie byliśmy na żadnych szkoleniach zimowych, wysokogórskich, lodowcowych czy wspinaczkowych. Totalne zero- tylko samouki. Jedyne co musieliśmy dokupić do wyjazdu to lina, rep i taśma. Reszta sprzętu leżała i czekała na wyjazd w szafie.

Łącznie spakowaliśmy na wyjazd:
– czekan

– raki

– uprząż

– 2x karabinek HMS
– 2x karabinek

– kask

– lina 30m fulldry

– taśmy: 120cm, 80cm, 60cm

– tiblock

Zabraliśmy jeszcze kije trekkingowe do poruszania się po lodowcu, stary namiot, maty, palnik z garkami i gazem, spakowaliśmy wszystko do samochodu i ruszyliśmy.
Naszym celem była wioska Les Houches, położona zaraz za Chamonix- centrum narciarskim Francji. Tutaj zaczyna się szlak, którego koniec dociera na wierzchołek. Po 16 godzinach jazdy i ponad 1400km trasy zameldowaliśmy się na kempingu. Na trasie przyjęliśmy system 3/3. Każde z nas po 3 godz jazdy budziło drugie i następowała zamiana. Staraliśmy się zaoszczędzić na paliwie, nie tankując w Szwajcarii, gdzie było dużo droższe. Niestety za samą winietę roczną musieliśmy zapłacić 156zł. Za to paliwo kosztowało nas 746zł w dwie strony. Niemal udało zamknąć się koszty podróży w 900zł. Doliczmy jeszcze kamping Les houches- 5,5euro od osoby. Tutaj ostatni raz wzięliśmy prysznic.
Ponieważ było już dość późno, nie było sensu wychodzić w góry, więc zostaliśmy w kampingu.

Dodając koszty kampingu- ok. 50zł i tak zmieścimy się w 1000zł, przy czym Lofoty znając życie wyszłyby dużo więcej. Żarcie to standardowo owsianka i liofy, które kupiliśmy za kupony po wygranym rajdzie w kwietniu. Na drugi dzień zostawiliśmy samochód po kolejką Bellevue i ruszyliśmy szlakiem do góry w stronę przełęczy pod górą Mont Lachat. Tutaj zaczął się już marszy powyżej 2000m npm. Żeby skrócić sobie trochę trasę szliśmy dalej wzdłuż torów kolejki w stronę schroniska NID D AIGLE skąd startował szlak do schroniska Tete Rousse- naszego dzisiejszego celu. Z bardzo ciężkimi plecakami pełnymi sprzętu, szło to dość opornie, co jakiś czas stawaliśmy żeby zjeść jakiegoś batona. Było dużo mgły i widoczność ogólnie słaba, dopiero w drodze powrotnej zobaczyliśmy ile nas minęło- widoki są cudowne. Trochę pokropiło, łatwo było zgubić szlak ale z nawigacją w zegarku daliśmy radę. Jakieś kilkaset metrów przed schroniskiem, zanim weszliśmy na lodowiec była budka z napisem „Infopoint” z której wyszedł Pan i poinformował o zakazie biwakowania powyżej schroniska, że schron Vallot jest tylko awaryjny i również nie można tam spać a kamping jest po drugiej stronie lodowca. Znaleźliśmy drogę, rozbiliśmy namiot i czekaliśmy aż minie burza z gradem. Naparzało niemiłosiernie, wiał silny wiatr. Wystawiliśmy garnek na zewnątrz żeby ugotować grad i po chwili był pełny. W końcu udało się dostać do schroniska, zjeść, ugotować obiad i wysuszyć. Spędziliśmy tutaj, przy tete Rousse kilka nocy- na wysokości ok. 3200m npm.

Na drugi dzień planowaliśmy podejść wyżej w ramach aklimatyzacji żeby bez problemu zaatakować szczyt. Początkowo do przejścia był słynny kuluar śmierci, gdzie co jakiś czas spadają kamienie- śmiertelnie niebezpieczne gdy przechodzi się wzdłuż niemal pionowej ściany i łatwo stracić równowagę. To tutaj ginie najwięcej osób, reszta wypadków już na samej grani zaraz za kuluarem. A tam wspinaczka PD+, momentami jakieś liny, teren bardzo eksponowany, nie ma możliwości wyhamowania czekanem bo spada się od razu kilkaset metrów w dół po skałach, ściana niemal pionowa, trzeba się dobrze łapać, mieć dobre rękawiczki i nie dać się wpędzić w złą drogę bo można trafić na niestabilne, kruszące się kamienie. Na samej górze mocno wieje, stoi schronisko Gouter. Podeszliśmy jeszcze trochę do góry i wracaliśmy. Momentami kamienia na grani były na dość dużych różnicach poziomów i próbując zeskoczyć z jednego zaczepiłem rakiem o skałę. Pociągnęła mnie do tyłu i upadłem na twarz. W momencie szybko złapałem czekan i w spadając zaczepiłem go z całej siły w kopułę śnieżną obok skały- cud, że trafiłem w coś stabilnego. Wisiałem tak moment, próbowałem podsunąć się na kolanach, które jednak zjeżdżały na dół. Raki wisiały w powietrzu. Wybiłem się mocniej i złapałem podłoże rakiem, położyłem się zmęczony na śniegu. Rozpłakałem się, byłem w szoku, cały się trzęsłem. Po chwili dołączyła do mnie A, która pomagała mi stawiać kolejne kroki w dół bo byłem w takim szoku, że sobie nie radziłem. Dotarliśmy do bazy- był wieczór, baraliśmy wody z lodowca i ugotowaliśmy obiad. Warto zaznaczyć, że w schronisku nie było wody, można było ją tylko kupić a ponieważ dostarcza się ją helikopterem, kosztuje 6euro za 1,5l. Przemoczeni i zmęczeni, mielismy tylko 1 suche rzeczy więc 1 szansę na atak szczytowy. W piątek cały dzień sypał śnieg i wiał silny wiatr, więc w góry nikt się nie wybierał. Okno pogodowe było zapowiadane na sobotę rano więc dobrze zjedliśmy, nastawilismy budziki na 1 w nocy, załadowalismy potrzebny sprzet i poszlismy spac na te 2-3 godz. W nocy o 1 poderwali nas pierwsi alpiniści, którzy już wyruszali. Schronisko było pełne ekip, które miały atakować szczyt. Tej nocy sporo osob nie spało i było gwarno.
Ruszyliśmy. Przed nami czarna pionowa ściana, na której niczym na Biegu Rzeźnika gąsiennica czołówek skręcająca raz w prawo a raz w lewo wspinając się po ścianie- widok niesamowity. Warto dodać, że był 12.08 więc noc spadających gwiazd. Na ciemnej ścianie było mnóstwo światełek czołówek a powyżej gwiaździste niebo przecinały łuny spadających gwiazd! Dołączyliśmy do zespołów i też wspinaliśmy się będąc jednymi z tych szalonych światełek. Około goziny 3 pokonywaliśmy koluar, który po intensywnych opadach śniegu był w miarę bezpieczny. Dosypało około 60cm śniegu i około północy dopiero przestało sypać. Opady były przez ostatnie 3-4 dni. Dotarliśmy do Gouter’a gdzie zrobiliśmy sobie przerwę i ruszyliśmy lodowcem, wiał silny wiatr. Pomimo, że sporo osób przeszło przed nami, ślady były zawiane, szlaku nie było żadnego. Sondowaliśmy kijami szczeliny utrzymywalismy się w tej wichurze. Dotarlismy do Dome du Gouter skąd było widać szczyt Mont Blanc. Zaniepokoiło nas, że jest cały w chmurze którą okazał się śnieg a na jego szczycie był huraganowy wiatr i zamieć. Po zejściu ledwo utrzymywalismy się na nogach, wiało bardzo mocno, nie miałem sily isc w takich warunkach. Kryształki lody bardzo mocno uderzały w twarz. W momencie podchodzenia do schronu Vallot, tracilismy równowagę i zwiewało nas z górki. Zrobiliśmy przerwę w Vallot i postanowiliśmy, że zaczekamy chwilę( 2 godziny), może się uspokoi i ruszymy. Sporo ekip zawracało ze szczytu i również do nas dołączali. Było bardzo zimno, cali się trzęśliśmy. Ktoś dał nam herbatę, ktoś proponował folie. Po 2 godz. Postanowiliśmy wyjść, ale okazało się, że nie ucichło. Ponieważ była to nasza jedyna próba, postanowiliśmy zaatakować szczyt i ruszyć w górę, cały czas przesuwało nas kilka kroków w bok, będąc na grani nie byliśmy w stanie utrzymać się na 2 nogach a kije wywiewało mi z ręki. Obejrzałem się i zobaczyłem, że wszyscy co doszli do Vallot wracają, tu jest huragan!
Z oczu pociekły mi łzy, brakowało 300m w pionie, widziałem go wyraźnie, wielki majestatyczny wierzchołek dachu europy- Mont Blanc. Był na wyciągnięcie ręki. Widziałem jak A rzuca na boki, pociągłem za linę i kazałem jej zawrócić. Nie bałem się tyle o siebie co o nią. Wiedziałem, że jest słabsza a wycieczka wąską granią z olbrzymim spadem po dwóch stronach była zbyt niebezpieczna. Po drodze mijaliśmy śmigłowce, ściągające alpinistów ze szczytu a jeden z nich pokazał nam zdjęcie ze szczytu w trakcie śnieżycy, gdzie NIC NIE BYŁO WIDAĆ. Odradził dalszego wchodzenia. Weszliśmy do miejsca przed zamiecią, gdzie były jeszcze widoki, zrobiliśmy zdjęcia  i zawróciliśmy. Nie było sensu. Jedyne co byśmy widzieli to słupek i ciemność. Poza tym ten wiatr, A i grań, nie było sensu. Wygrał rozsądek. Zeszliśmy już do Gouter, zjedliśmy batony i schodziliśmy granią. Poniżej 4000m śnieg już się roztapiał, porobiły się szczeliny. A wpadła całą nogą do jednej ale się wydostała o własnych siłach. Na samej grani najgorsza część czyli schodzenie. Ja po urazie sprzed 2 dni dalej się bałem i prosiłem A, żeby mówiła mi gdzie stawiać nogi. Doszliśmy do kuluaru. Ktoś poprowadził nową drogę żeby ominąć fragmenty wspinaczkowe. Było tędy szybciej w dół więc zaryzykowaliśmy. Pora była dobra, nie powinno nic spadać. Puściłem A przodem, w trakcie truchtania nagle się obsunęła, upadła i zaczęła zjeżdżać w dół żlebu. Chwilę wcześniej w tym samym miejscu widziałem wyślizgany śnieg, gdyby ktoś już wcześniej tutaj spadł. Krzyknąłem z całych sił: „Wbij czekaj!” Wyciągnęła i wbiła. Nie mogła złapać gruntu, ślizgała się dalej, byłem przerażony, już puszczałem się do biegu gdy udało jej się dostać na drogę, pobiegła dalszą część. Ruszyłem za nią uważając szczególnie w tym samym miejscu. Gdy dotarliśmy do obozu było już dużo więcej namiotów. Zaraz obok byli polacy, którzy nas zagadali o warunki i powiedzieli, że kilka godz. Wcześniej w miejscu upadku A zginął polak. Byliśmy przerażeni, chcieliśmy być już w domu. Zjedliśmy obiad, sen i rano odkopywaliśmy namiot ze śniegu. Trochę to zajęło, był cały zmrożony. Przez ostatnie dni codziennie zdejmowaliśmy z niego połacie śniegu żeby się nie zawalił.

Potem zeszliśmy z tymi ciężkimi plecakami tą samą drogą do samego Les Houches, kupiliśmy ser, zjedliśmy liofa pod samochodem, ruszyliśmy i po dojechaniu do Chamonix auto zgasło i nie odpalało. Sprawdziłem wszystko, akumulator padł do zera w trakcie jazdy. Do dzisiaj nie wiem jak to  możliwe. Próbowałęm się dodzwonić do Link4. Obiecali że oddzwonią, chwila przeciągałą się w nieskończoność, jacyś ludzie nas zepchnęli na bok, ktoś próbował odpalić z kabli- niestety samochód benzyna.Zatrzymywaliśmy samochody ale niewiele osób wiedziało czemu nie działa nawet centralny zamek- nie dało się otworzyć bagażnika, jednym słowem- awaria całej elektryki. Po jakimś długim czasie, udało się zatrzymać jakieś większe auto z napędem na 4 i odpaliliśmy z kabli. Wpadliśmy z gościem sobie w ramiona, uratował nam wyjazd. W międzyczasie zadzwonił Link4- po 1h20min. Poinformowaliśmy, że chcemy anulować zgłoszenie i pojechaliśmy dalej taktyką 3/3. Ominęliśmy Szwajcarie, zatankowalismy w Niemczech i bezpiecznie wróciliśmy do domu. To był niesamowity wyjazd i trudno opisać tutaj wszystkie emocje- to trzeba przeżyć.

Above 2000, czyli rekonesans Szelmy :)

Sezon na tatrzańskie bieganie rozpoczął się już dawno a Tatranska Selma, czyli kolejny start zbliża się wielkimi krokami. Ponieważ nie znałem trasy ani nie chodziłem nigdy dłużej czerwoną magistralą Tatr Słowackich( tylko jej fragmentami), postanowiłem zabrać A., która również cierpiała na brak Tatr i pojechać. Spakowaliśmy plecaki biegowe, 1 parę ciuchów i majtek do biegania, buciki, śpiwory, maty i w drogę.
Dzień 1- 24,56km/+955m Strbskie Pleso- Stary Smokovec

Samochód zostawiliśmy w Starym Smokovcu. To tutaj była nasza baza i punkt wypadowy. Stamtąd kupiliśmy bilety na słowacką elektriczkę w kierunku Strbskiego Plesa, gdzie zaczynał się ciekawszy fragment biegu. Bilety po 1,5 euro więc nie ma źle. Ruszyliśmy ze Strbskiego Plesa do Smokovca granią tatr słowackich. Cały czas czerwony szlak przez Ostervę, dolinę Batyżowską, Dom Śląski aż do Hrabienioka skąd zbiegałem do Smokovca do auta. Tego dnia spotkałem sporo zawodników, bo odbywał się Vertical na Sławkowski Stit, gdzie znowu dominowali Polacy. Po zjedzeniu dzień wcześniej przygotowanych naleśników nie było siły włazić na Sławkowski żeby tam spędzić noc, postanowiliśmy spać dzisiaj w aucie. Ale, że do nocy brakowało jeszcze sporo czasu wybraliśmy się na trekking do chaty Zamkowskiego gdzie zjedliśmy gulasz i zupę.
Noc w aucie na parkingu w śpiworach nie była najwygodniejsza 🙂

Dzień 2- 24,83km/ +1400m Stary Smokovec- Zdiar

Samochód znowu został w Smokovcu a my ruszyliśmy po raz kolejny w dalszą część magistrali do miejscowości Zdiar. Pogoda była bardzo upalna, ale miałem info, że na trasie jest sporo źródeł więc postanowiłem zabrać tylko litr wody. Ruszyliśmy skoro świt, po drodze było sporo niebezpiecznych przejść granią po ruchomych kamieniach( przyp. MAM ŚWIETNE FILMY- WKRÓTCE TUTAJ WRZUCĘ). Trasa wiodła przez Skalnatą Chatę, Wielką Świstówkę, Chatę przy Zielonym Plesie, Wielkie Białe Pleso, Szerokie Siodło i Monkova doliną zbiegiem do Zdiaru. Tutaj już były większe trudności, trochę wyżej, łańcuchy, kamienie, zeskoki przez co wróciliśmy poobijani. Na trasie baaardzo dużo Polaków- więcej niż Słowaków. W samym Zdiarze, w niedzielę- wszystkie sklepy zamknięte! A ja mam ochotę na Kofolę. Poszedłem więc na stację w oczekiwaniu na A. Autobusy też nie jeżdżą, więc złapaliśmy stopa. Był to stary Słowak, mieszkający w Zdiar, który słuchał głośno bardzo dziwnej muzyki, przez co za dużo się o nim nie dowiedziałem, bo zwyczajnie się nie słyszeliśmy. Ale stop w Słowacji działa- potwierdzone! Zawiózł nas pod sam samochód do Smokovca. Postanowiliśmy odjechać kawałek od centrum i zjeść upragniony i wyczekany obiad. Przyrządziliśmy go standardowo na palniczku, trawce, z konserwą i makaronem- PYCHA!

Relacja z podium K-B-L’a

Równo rok temu rozpocząłem swoją przygodę z biegami ultra. Pokonałem wtedy dystans 68km(72km bo się zgubiłem) podczas DFBG czyli Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdrój. Po przebiegnięciu pierwszego ultra postanowiłem, że swoją pierwszą setkę też pobiegne w ramach tego festiwalu. Pomijając Rzeźnika Hardcore bieganego w parach i to, że nie był oficjalnym biegiem a wyzwaniem można powiedzieć, że dotrzymałem słowa i równo rok później wróciłem do Lądka zmierzyć się z najdłuższym  do tej pory moim dystansem- 110km w ramach trasy K-B-L, czyli Kudowa- Bardo- Lądek od nazw miejscowości przez które przebiegała trasa.

Nigdy w życiu nie miałem jeszcze startu żeby wszystko było idealnie dograne. Nocleg mieliśmy z A zaplanowany na polu namiotowym, więc zapakowaliśmy wszystkie rzeczy biwakowe, palniki, maty, śpiwory itd… Dojeżdżamy do miejscowości Złoty Stok przed Lądkiem, patrzymy na tylną szybę i nie ma kółka. Mowa tutaj o naszym okrągłym namiocie który wszędzie wozimy jak jedziemy samochodem. Tym razem spakowalismy całe jedzenie i rzeczy, których zawsze zapominaliśmy a zapomnieliśmy namiotu jadąc na pole namiotowe… Szybka reakcja bo nie ma sensu się wracać 2.5 godz spowrotem samochodem, zwłaszcza, że dochodziła godz. 22 a jutro o 20 wybiegam. Szybki telefon po hotelach w Lądku. Dostałem informację, że w jednym zwolniło się miejsce, jest wolny ale tylko na dzisiejszą noc i o 22 już nikogo tam nie będzie, ale Pani postara się zadzwonić do sąsiadki żeby nam podała klucze. Ok, szybki sklep, słodycze dla tej Pani za dobre serce i nasze spóźnienie i załatwiamy namiot. Dawid miał przyjechać jutro, więc najszybciej ze znajomych. Dzwonimy, pytamy się o namiot, po jakimś czasie oddzwania, że załatwił od kumpla i poda nam jutro. Dawid, jestem Tobie i kumplowi po stokroć wdzięczny!!! Dojeżdżamy, dajemy słodycze, szybkie rolowanie potłuczonego biodra które boli i to konkretnie i spanie. Nazajutrz już odbiór pakietów, rozbijanie namiotu, jedzenie, jedzenie, jedzenie…

Wsiedliśmy z Dawidem po zdeponowaniu przepaku na punkt w Bardzie do autobusów w stronę Kudowy. W środku podczas trasy mega spokój, tak jakby wszyscy byli skupieni na biegu. Aż mi się przysnęło, taki klimat. Na miejscu namioty, dużo ludzi, głównie kuracjuszy którzy przyszli popatrzeć co się dzieje i witać zawodników z dystansów 240 i 130km na mecie. Toaleta, odprawa i start. Nie chciałem stawać z przodu, ale mimowolnie znalazłem się w około 2 linii od startu przez pustą przestrzeń. Nie chciałem iść też do tyłu żeby nie mieć problemów z wyprzedzaniem na schodach od których zaczął się podbieg. I tak spokojnie pod górę z Dawidem, trzymamy powolne tempo żeby nie przypalić pierwszych kilometrów i poruszamy się luźno pod górę w stronę Pasterki, gdzie był umieszczony pierwszy punkt kontrolny. Biodro strasznie mnie boli, wbijam palec w staw stawiając dłuższe kroki żeby nie krzyczeć przy Dawidzie z bólu. Po 20min nie minęło więc wiedziałem, że albo maść albo pomęczę się do końca na ile mi pozwoli staw. Nic się nie oddzywałem, ale cierpiałem cały czas. Zastanawiałem się nad zejściem z trasy, ale strasznie chciałem ukończyc oficjalną pierwszą setkę, więc musiałem to zrobić do cholery! Jeszcze przed Pasterką zrobiło się ciemno w lesie i założyliśmy czołówki. Szedłem równo z Dawidem żeby razem z nim przebiec całą noc bo to daje komfort psychiczny a poza tym mamy podobne tempo. W Pasterce chciałem dolać picia i olać kolejny punkt na Szczelińcu więc odkręciłem flaski i wyrwałem rurke z jednego. Całość wylała się po koszulce, spodenkach na ziemię. Nie było sensu tego naprawiać, szyjka urwała się przez nieuwagę. Miałem więc 500ml picia na 25km. Raz się żyję- pomyślałem i polecieliśmy na Szczeliniec. Zgodnie z planem minęliśmy punkt i wbiegliśmy na trasę turystyczną między skałami. Idąc w jakiejś jaskini byłem zbyt wysoko i dość konkretnie łupnąłem głową o skałę, pojawiła się pierwsza krew i ogromny guz, który promieniował z każdym krokiem. Taki zdenerwowany napierałem jednak dalej tą trasą za Dawidem z jakimiś ludźmi. W pewnym momencie dotarliśmy na koniec skarpy- punkt widokowy. Zgubilismy się i co gorsze zgubiliśmy trasę niewiadomo gdzie. Trafiliśmy w ślepy zaułek skał. Każdy zaczął nerwowo patrzeć po sobie i rozglądać się za trasą. W końcu się udało i zbiegliśmy po schodach na dół. Dalej był płaski odcinek długości 25km który praktycznie cały czas się dało biec. Biegłem truchtem równo z Dawidem, narzekaliśmy razem że mało podejść a dużo biegania, że płasko i nudno. Tak faktycznie się wydawało. Na chwilę poleciałem do przodu pod górkę w dość sporej grupie biegaczy, krzyknąłem za Dawidem, usłyszałem- „Jestem”, pobiegłem kawałek, obejrzałem się, było sporo ludzi ale nie dojrzałem Dawida, zwolniłem nieco ale biegłem do przodu. Od tej pory już się nie spotkaliśmy, dopiero na mecie… Biegłem dalej swoim tempem i spotkałem Damiana, który dziwił się, że podbiegam pod małą górkę i że mam na to siłę. Dalej mnie przegonił, potem ja jego i tak się mijaliśmy aż wreszcie dotarliśmy do Ścinawki, gdzie go dogoniłem kolejny raz i rozpoczęliśmy dyskusje, że oboje mamy sucho w gardłach, punktu dalej nie ma a picie skończyło się jakieś 5km wcześniej. Pobiegliśmy dalej razem rozmawiając nieco o sobie, grupach biegowych i samym biegu. Zagadaliśmy się i źle skręciliśmy, zbiegliśmy kawałek w dół, zorientowaliśmy się, że nie ma oznaczeń i targaliśmy spowrotem pod górę na rozwidlenie szlaków. Potem już tylko zbieg do Ścinawki gdzie czekało picie i A. z nowym flaskiem. Od tej pory miałem już 1 l picia. Poleciałem dość sprawnie dalej, Damian gdzieś się zgubił, byłem na 8 pozycji w całym biegu.  Nie zdawałem sobie z tego kompletnie sprawy. Kawałek dalej ból biodra był już tak silny, że robiłem sobie masaż podczas podchodzenia a biegać się po prostu nie dało. Dogonił mnie Damian, przegoniło dość sprawnie 2 innych biegaczy a mnie w międzyczasie padła czołówka. Szukałem więc drugiej w plecaku na zapas i zacząłem gonić tamtą grupę żeby nie być samemu w lesie. Dogoniłem ich spory kawałek dalej. Do tej pory biegłem w lesie sam, skupiałem się na tym co mam pod nogami i na tyle na ile mi pozwalał zakres czołówki starałem się rozplanować kroki. Na którymś podejściu ich dogoniłem ale potem złapał mnie znowu okropny ból i musiałem stanąć żeby to rozmasować. Wbijałem kciuk, masowałem biodro i w końcu poczułem lekką ulgę. Na przełęcz Wilczą wbiegałem już praktycznie sam. Spadłem wtedy na 12 pozycję. Ruszyłem bardzo szybko żeby dogonić kogokolwiek i poleciałem złym szlakiem. Po równo 400m natknąłem się na stado Saren które były na drodze. Zorientowałęm się, że nie było żadnych oznaczeń a zwierzęta po prostu sobie siedzą na drodze, więc raczej nikt tędy nie biegł przed chwilą. Spojrzałem do góry i dojrzałem 2 czołówki. Szybko cofnąłem się do punktu i zlokalizowałem właściwą drogę. Goniłem grupkę 2-3 osób żeby razem z nimi biegać, dogoniliśmy Damiana i biegliśmy w 4. Ktoś z biegu 7 szczytów powiedział, że brakuje nam 5 min żeby stanąć na podium. Wszyscy zacząli żwawiej się poruszać aż musiałem w 1 miejscu ich stonować gdy przebiegaliśmy jakimś małym miasteczkiem asfaltową drogą pod górkę. Potem zawiązwałem sznurówkę i znowu zostałem sam, Damian pognał gdzieś daleko do przodu a ja goniłem kolejną trójkę. Dogoniłem za jakiś czas na podejściu i poczułem znowu ból w biodrze, starałem się inaczej stawiać kroki i przez to na jednym ze zbiegów potknąłem się i poleciałem przed siebie. Wylądowałem na kolanie, ręce i twarzy. Z kolana leci krew, z ręki też. Nawet się nie otrzepałem. Nie chciałem tam zostać sam i jak reszta zapytała czy wszystko w porządku odpowiedziałęm, że tak i poleciałem równo z nimi pomimo, że kolano bolało i to bardzo. Jak sprawdzałem jak bardzo krwawię i czy nie wymaga to opatrunku zgubiliśmy się. Przegapiliśmy mały skręt w prawo pod górkę i musieliśmy się wrócić na trasę. Potem dotarliśmy do Barda a tam przepak, rosołek, szybko się uwinąłem i ruszyłem sam na drogę krzyżową na górze Kalwaria, gdzie co jakiś czas były ustawione stacje do drogi krzyżowej z figurami Jezusa  i opisem stacji- najbardziej stroma część trasy. Podeszłem całość bardzo sprawnie i biegłem dalej. Dogoniłem Damiana, który miał straszny kryzys. Prawdopodobnie za szybko biegł wcześniej i się wypalił. Próbowałem go zmotywować i biegłem z nim kawałek ale dalej już nie mógł. Pożyczył mi szczęścia i pobiegłem dalej. Starałem się biegać jak najwięcej bo było dosyć płasko, ale po ok. 80km nie było to takie proste. Minąłem jeszcze kogoś z biegu 7 szczytów. Wszystkim życzyłem powodzenia, bo spodziewam się co czują będąc 2 dni w trasie. Osobiście mam dla nich olbrzymi szacunek i chciałbym kiedyś dołączyć do tych niesamowitych ludzi pokonując ten morderczy dystans. Następnie mijam kolejną osobę, która na płaskim odcinku szła, więc pożyczyłem szczęścia a tu się okazało, że to ktoś z mojego dystansu. Nie wiedziałem wtedy którzy jesteśmy, pożyczyłem powodzenia żeby dotarł szczęśliwie do mety i że każdy z nas zasługuje na „powodzenia” bo nie o rywalizację w tym wszystkim chodzi. Minąłem samotnie 2 szczyty, zbiegłem do przełęczy a tam huczne powitanie urządził Ultramaraton Kaszubska Poniewierka, podbiegł do mnie jeden z wolontariuszy i przybił żółwia mówiąć, że jestem 3! Ja uznałem, że tylko chciał mnie zmotywować i uznałem to jako motywację a nie prawdę. Zrobili mi zdjęcie, zjadłem arbuza, zalałem wodę i poleciał na ostatnie 25km. Długo było płasko więc dało się cały czas biec. Pisałem w międzyczasie z A, która pisała, że goni mnie pierwsza kobieta a ja jestem 3. Mam taki swój wewnętrzny cel, że żadna z kobiet nie może mnie wyprzedzić więc przyszpieszyłem mimo woli i bólu. Zacząłem czuć już trudn i ból nóg od biegania. Spojrzałem kilka razy za siebie czy nie goni mnie ktoś, kto chce zaatakować to 3 miejsce. Cisnąłem dalej, spojrzałem jeszcze raz i nagle zonk. Przede mną krowa, pastwisko i pustka a szlaku nie ma! Oglądam się nerwowo w prawo, lewo. O jest! Widzę szlak jakiś kawałek drogi w lewo, przeskakuje pod elektrycznym pastuchem, przeskakuje płot i jestem na trasie. Na punkcie jest A z elektrolitami bo się odwodniłem, zjadam szybko arbuza i gadamy chwilę z A. Ze łzami w oczach mówię jak mi ciężko i że chce żeby się to już skończyło, że już nie chce dłużej i chce skończyć, iść spać po całej nocy w biegu. A motywuje mnie jednak i mówi, że nie mogę stracić podium skoro walczę o nie tyle km i tyle godzin na ostatnich 12 km. Że kolejny był za mną 5 min na poprzednim punkcie i żeby napierać. Ruszyłem więc mocno pod górę i powiedziałem, że „widzimy się na mecie!”. Podchodzę do góry, mijam 7 szczytowców i jeden mówi mi, że jest tuż przede mną. Znałem osoby które mogły być przede mną i wiedziałem, że nie mam się co porównywać do ich poziomu, więc powiedziałem że nie chce gonić ale uciec bo kolejny był 5 min za mną( potem okazało się, że jednak 15min za mną bo wypracowałem sobie przewagę). Podbiegłem jeszcze ostatnie wzniesienie i dogoniłem Roberta Koraba z mojego dystansu. Zapytałem jak się czuje i jaka jest kategoria wiekowa. Nie zamierzałem go już atakować jak wiedziałem jaką mam przewagę nad 4 zawodnikiem. Tym bardziej, że widziałem jak dobrze się czuł a ja za 3 tygodnie mam kolejny ważny start i nie ma co dawać z siebie 100% teraz. Odpuściłem, z perspektywy czasu widzę, że to dobra decyzja bo i tak byłem odwodniony i pod koniec kręciło mi się w głowie. On pobiegł dalej, ja jeszcze chwile podszedłem i tylko widziałem jak powoli się oddala. Gdy wbiegłem do Lądka, obejrzałem się za siebie- nie było nikogo. Już wiedziałem, że będę trzeci. Wpadłem na metę z uśmiechem na twarzy, dostałem gratulacje, zrobiliśmy zdjęcie z pozostałą najlepszą trójką biegu.
Teraz dotarło do mnie co zrobiłem i co się wydarzyło, siedziałem na fotelach przeznaczonych dla czołówki biegu i rozmawiałem z nimi. Do tej pory tylko czytałem o tych osobach i ich osiągnięciach a teraz byliśmy praktycznie równi.
Nazajutrz dekoracja, moje nazwisko i wchodzę na scenę. Niesamowite uczucie. Zwłaszcza, że wszedłem na nią 2 razy za 3 miejsce OPEN i 1 miejsce w kategorii wiekowej. Odebrać gratulacje z ręki mistrza- Piotra Hercoga- bezcenne!

Nie sposób wymienić wszystkich osób, więc dziękuję wszystkim za motywację, wsparcie a w szczególności osobom, które były obecne- Dawidowi za namiot i oczywiście A za wsparcie. Bez Ciebie nie byłoby to możliwe.

Wyniki:

  1. Piotr Józwiak, 12:01:13
    2. Robert Korab, 12:41:38
    3. Mateusz Piątek, 12:44:28

Wyniki kat. wiekowa:

  1. Mateusz Piątek, 12:44:28
  2. SARNOWSKI Paweł, 13:07:50
  3. PODSIADŁO Mikołaj, 13:12:03.95

 

Dziki instynkt :)

Kręci Was bieganie z punktu A do punktu B, nie wiedząc jednocześnie co macie do pokonania po drodze, co Was czeka jutro, gdzie będziecie spać? Mógłbym to robić codziennie, wytyczać cele, dążyć dopóki starczy sił, gdzieś się zatrzymać, nie wiedząc co będzie jutro, nie przejmując się tym za bardzo.
Czasem trudna do realizacji koncepcja wymaga sporo czasu, urlopu, zdrowia, zaopatrzenia, supportu. Bez tego jesteśmy w stanie stawiać sobie nieco mniejsze, ale równie pasjonujące wyzwania.
To był taki mały wstęp dotyczący tego co chciałbym robić w przyszłości a mający powiązanie z tym co robiłem w ostatni weekend. Razem z A, spakowaliśmy całe auto biegowych rzeczy, koszulke do spania, ręcznik i kosmetyki. Zarezerwowaliśmy w międzyczasie nocleg w miejscowości Ścinawka Średnia i postanowiliśmy, że te 2 dni wykorzystam poruszając się trasą biegu K-B-L w którym niedługo startuję. Cel był prosty. Przebiec z Kudowy- Ścinawki i Barda- Lądka bez żadnego wsparcia na trasie i samemu. Chciałem poznać trasę, polubić się z nią i zobaczyć jaka czeka mnie nawierzchnia( 700 schodów na górę Szczeliniec Wielki!) żeby lepiej dobrać buty i jedzenie. A miała czekać na mnie w Ścinawce Średniej. Moim celem było tam dotrzeć, nie ważne jak- miałem tam być o wyznaczonej godzinie w wyznaczonym miejscu. Załóżmy hipotetyczną sytuację, że coś mi się stanie- uraz nogi, zasłabnięcie, zawał, udar, itp. … Byłem sam, wokoło tylko zwierzęta, góry i las. Miałem trochę jedzenia i picia w plecaku, które sobie wyliczyłem żeby starczyły w wyznaczonym czasie do celu. Zaopatrzony w mapę i track gps ruszyłem do akcji. Po drodze z Kudowy- Szczeliniec i jego okolicach jeszcze spotykałem ludzi, następnie na odcinku 22km nie widziałem żadnego człowieka, byłem zdany tylko na siebie, każdy szmer w trawie, stukanie kopytek sprawiało, że tętno skakało momentalnie. Czułem się wolny, dziki, niezależny. O to właśnie mi chodziło. Potrafiło bardziej obcować z naturą.
Na punkt zbiórki dotarłem po 41km przed czasem, mieliśmy nocleg więc się umyłem, zjadłem obiad i poszedłem spać.
Jutro ruszyliśmy do Barda… znowu biegać.
Tym razem meta miała być w Lądku Zdrój, trasa nieco krótsza- 37km. Pogoda- deszcz i zimno, ludzi więc w górach brak. Jedynie spotkałem kilka osób w okolicach kaplicy na Górze Kłodzkiej, dalej przebijałem się ciemnym i mokrym lasem na wschód w kierunku Lądka. Nie zwracałem uwagi na odległość, czułem się swietnie, truchtałem spokojnie, skupiając się na tym co robię i na celu jaki sobie wyznaczyłem. 78km w dwa dni, niby nic a cieszy. Zaczął się stres gdy zgubiłem drogę przez swoją nieuwagę i wylądowałem na ścieżkach zwierzęcych. Stado saren i jeleni, które stało mi na drodze przy potoku gdzieś pośrodku niczego, z dala od jakiejkolwiek drogi asfaltowej nie chciało zejść przez dłuższą chwilę, jednak ustąpiły, dalej brnąłem drogą za nimi, bo przecież dokądś muszę dojść. Zwierzęta wbrew pozorom nie są bezmyślne i wiedzą dokąd iść. Tym sposobem wróciłem w okolice szlaku, biegłem tak dalej raz po raz się zatrzymując i gubiąc na szlaku. Pierwszych ludzi spotkałem dopiero po 27km. Przez około 3 godz byłem sam w lesie, ze zwierzętami, deszczem i zimnem. Obudziłem w sobie pierwotne zmysły przetrwania. Przeżycie niesamowite, właśnie to jest głównym celem, dlaczego o tym piszę. Mogę powiedzieć szczerze, że już wiem o co chodzi w ultra.
Na miejscu zbiórki czekała już A, skąd ruszyliśmy coś zjeść i do domu. Tego dnia już nie miałem ochoty na rozciągania, spacery albo sauny. Tylko spać 