Urlop w tym roku, podobnie jak w poprzednim figurował pod znakiem zdobywania 4- tysięczników. Pewnego wieczoru siedliśmy z A mając dwie opcje do wyboru czyli Lofoty na dziko na stopa i najwyższy szczyt Europy- Mont Blanc. Ponieważ zjadają nas w tym roku rachunki, sprzęt biegowy i starty również sprawiły, że z kasą coraz gorzej, odrzuciliśmy Lofoty, gdzie sam przelot w jedną stronę wynosił tyle co cały wypad na Blanc dla jednej osoby finalnie.
Zaczęło się studiowanie przewodników, poradników itd… We wspinaczce nie mieliśmy dużego doświadczenia, na lodowcu byliśmy ostatnio rok temu, wiązań nie pamiętaliśmy. Dodatkowo chcieliśmy jechać we dwójkę i oboje musieliśmy nauczyć się asekuracji. Wieczory przed wyjazdem poświęciliśmy więc na szkolenia w naszym maleńkim m2 na 9 piętrze gdzie rozwijaliśmy 30m nowej liny typu fulldry i montowaliśmy przyrządy zaciskowe. Z filmików i opisów uczyliśmy się wiązać różne węzły, symulowaliśmy wyciągania ze szczelin, zawiązaliśmy sznurówki od butów w odpowiednich odległościach i mieliśmy linę gotową na lodowiec. Wszystkie techniki testowaliśmy na sobie kilka razy. Warto wspomnieć, że nigdy nie byliśmy na żadnych szkoleniach zimowych, wysokogórskich, lodowcowych czy wspinaczkowych. Totalne zero- tylko samouki. Jedyne co musieliśmy dokupić do wyjazdu to lina, rep i taśma. Reszta sprzętu leżała i czekała na wyjazd w szafie.
Łącznie spakowaliśmy na wyjazd:
– czekan
– raki
– uprząż
– 2x karabinek HMS
– 2x karabinek
– kask
– lina 30m fulldry
– taśmy: 120cm, 80cm, 60cm
– tiblock
Zabraliśmy jeszcze kije trekkingowe do poruszania się po lodowcu, stary namiot, maty, palnik z garkami i gazem, spakowaliśmy wszystko do samochodu i ruszyliśmy.
Naszym celem była wioska Les Houches, położona zaraz za Chamonix- centrum narciarskim Francji. Tutaj zaczyna się szlak, którego koniec dociera na wierzchołek. Po 16 godzinach jazdy i ponad 1400km trasy zameldowaliśmy się na kempingu. Na trasie przyjęliśmy system 3/3. Każde z nas po 3 godz jazdy budziło drugie i następowała zamiana. Staraliśmy się zaoszczędzić na paliwie, nie tankując w Szwajcarii, gdzie było dużo droższe. Niestety za samą winietę roczną musieliśmy zapłacić 156zł. Za to paliwo kosztowało nas 746zł w dwie strony. Niemal udało zamknąć się koszty podróży w 900zł. Doliczmy jeszcze kamping Les houches- 5,5euro od osoby. Tutaj ostatni raz wzięliśmy prysznic.
Ponieważ było już dość późno, nie było sensu wychodzić w góry, więc zostaliśmy w kampingu.
Dodając koszty kampingu- ok. 50zł i tak zmieścimy się w 1000zł, przy czym Lofoty znając życie wyszłyby dużo więcej. Żarcie to standardowo owsianka i liofy, które kupiliśmy za kupony po wygranym rajdzie w kwietniu. Na drugi dzień zostawiliśmy samochód po kolejką Bellevue i ruszyliśmy szlakiem do góry w stronę przełęczy pod górą Mont Lachat. Tutaj zaczął się już marszy powyżej 2000m npm. Żeby skrócić sobie trochę trasę szliśmy dalej wzdłuż torów kolejki w stronę schroniska NID D AIGLE skąd startował szlak do schroniska Tete Rousse- naszego dzisiejszego celu. Z bardzo ciężkimi plecakami pełnymi sprzętu, szło to dość opornie, co jakiś czas stawaliśmy żeby zjeść jakiegoś batona. Było dużo mgły i widoczność ogólnie słaba, dopiero w drodze powrotnej zobaczyliśmy ile nas minęło- widoki są cudowne. Trochę pokropiło, łatwo było zgubić szlak ale z nawigacją w zegarku daliśmy radę. Jakieś kilkaset metrów przed schroniskiem, zanim weszliśmy na lodowiec była budka z napisem „Infopoint” z której wyszedł Pan i poinformował o zakazie biwakowania powyżej schroniska, że schron Vallot jest tylko awaryjny i również nie można tam spać a kamping jest po drugiej stronie lodowca. Znaleźliśmy drogę, rozbiliśmy namiot i czekaliśmy aż minie burza z gradem. Naparzało niemiłosiernie, wiał silny wiatr. Wystawiliśmy garnek na zewnątrz żeby ugotować grad i po chwili był pełny. W końcu udało się dostać do schroniska, zjeść, ugotować obiad i wysuszyć. Spędziliśmy tutaj, przy tete Rousse kilka nocy- na wysokości ok. 3200m npm.
Na drugi dzień planowaliśmy podejść wyżej w ramach aklimatyzacji żeby bez problemu zaatakować szczyt. Początkowo do przejścia był słynny kuluar śmierci, gdzie co jakiś czas spadają kamienie- śmiertelnie niebezpieczne gdy przechodzi się wzdłuż niemal pionowej ściany i łatwo stracić równowagę. To tutaj ginie najwięcej osób, reszta wypadków już na samej grani zaraz za kuluarem. A tam wspinaczka PD+, momentami jakieś liny, teren bardzo eksponowany, nie ma możliwości wyhamowania czekanem bo spada się od razu kilkaset metrów w dół po skałach, ściana niemal pionowa, trzeba się dobrze łapać, mieć dobre rękawiczki i nie dać się wpędzić w złą drogę bo można trafić na niestabilne, kruszące się kamienie. Na samej górze mocno wieje, stoi schronisko Gouter. Podeszliśmy jeszcze trochę do góry i wracaliśmy. Momentami kamienia na grani były na dość dużych różnicach poziomów i próbując zeskoczyć z jednego zaczepiłem rakiem o skałę. Pociągnęła mnie do tyłu i upadłem na twarz. W momencie szybko złapałem czekan i w spadając zaczepiłem go z całej siły w kopułę śnieżną obok skały- cud, że trafiłem w coś stabilnego. Wisiałem tak moment, próbowałem podsunąć się na kolanach, które jednak zjeżdżały na dół. Raki wisiały w powietrzu. Wybiłem się mocniej i złapałem podłoże rakiem, położyłem się zmęczony na śniegu. Rozpłakałem się, byłem w szoku, cały się trzęsłem. Po chwili dołączyła do mnie A, która pomagała mi stawiać kolejne kroki w dół bo byłem w takim szoku, że sobie nie radziłem. Dotarliśmy do bazy- był wieczór, baraliśmy wody z lodowca i ugotowaliśmy obiad. Warto zaznaczyć, że w schronisku nie było wody, można było ją tylko kupić a ponieważ dostarcza się ją helikopterem, kosztuje 6euro za 1,5l. Przemoczeni i zmęczeni, mielismy tylko 1 suche rzeczy więc 1 szansę na atak szczytowy. W piątek cały dzień sypał śnieg i wiał silny wiatr, więc w góry nikt się nie wybierał. Okno pogodowe było zapowiadane na sobotę rano więc dobrze zjedliśmy, nastawilismy budziki na 1 w nocy, załadowalismy potrzebny sprzet i poszlismy spac na te 2-3 godz. W nocy o 1 poderwali nas pierwsi alpiniści, którzy już wyruszali. Schronisko było pełne ekip, które miały atakować szczyt. Tej nocy sporo osob nie spało i było gwarno.
Ruszyliśmy. Przed nami czarna pionowa ściana, na której niczym na Biegu Rzeźnika gąsiennica czołówek skręcająca raz w prawo a raz w lewo wspinając się po ścianie- widok niesamowity. Warto dodać, że był 12.08 więc noc spadających gwiazd. Na ciemnej ścianie było mnóstwo światełek czołówek a powyżej gwiaździste niebo przecinały łuny spadających gwiazd! Dołączyliśmy do zespołów i też wspinaliśmy się będąc jednymi z tych szalonych światełek. Około goziny 3 pokonywaliśmy koluar, który po intensywnych opadach śniegu był w miarę bezpieczny. Dosypało około 60cm śniegu i około północy dopiero przestało sypać. Opady były przez ostatnie 3-4 dni. Dotarliśmy do Gouter’a gdzie zrobiliśmy sobie przerwę i ruszyliśmy lodowcem, wiał silny wiatr. Pomimo, że sporo osób przeszło przed nami, ślady były zawiane, szlaku nie było żadnego. Sondowaliśmy kijami szczeliny utrzymywalismy się w tej wichurze. Dotarlismy do Dome du Gouter skąd było widać szczyt Mont Blanc. Zaniepokoiło nas, że jest cały w chmurze którą okazał się śnieg a na jego szczycie był huraganowy wiatr i zamieć. Po zejściu ledwo utrzymywalismy się na nogach, wiało bardzo mocno, nie miałem sily isc w takich warunkach. Kryształki lody bardzo mocno uderzały w twarz. W momencie podchodzenia do schronu Vallot, tracilismy równowagę i zwiewało nas z górki. Zrobiliśmy przerwę w Vallot i postanowiliśmy, że zaczekamy chwilę( 2 godziny), może się uspokoi i ruszymy. Sporo ekip zawracało ze szczytu i również do nas dołączali. Było bardzo zimno, cali się trzęśliśmy. Ktoś dał nam herbatę, ktoś proponował folie. Po 2 godz. Postanowiliśmy wyjść, ale okazało się, że nie ucichło. Ponieważ była to nasza jedyna próba, postanowiliśmy zaatakować szczyt i ruszyć w górę, cały czas przesuwało nas kilka kroków w bok, będąc na grani nie byliśmy w stanie utrzymać się na 2 nogach a kije wywiewało mi z ręki. Obejrzałem się i zobaczyłem, że wszyscy co doszli do Vallot wracają, tu jest huragan!
Z oczu pociekły mi łzy, brakowało 300m w pionie, widziałem go wyraźnie, wielki majestatyczny wierzchołek dachu europy- Mont Blanc. Był na wyciągnięcie ręki. Widziałem jak A rzuca na boki, pociągłem za linę i kazałem jej zawrócić. Nie bałem się tyle o siebie co o nią. Wiedziałem, że jest słabsza a wycieczka wąską granią z olbrzymim spadem po dwóch stronach była zbyt niebezpieczna. Po drodze mijaliśmy śmigłowce, ściągające alpinistów ze szczytu a jeden z nich pokazał nam zdjęcie ze szczytu w trakcie śnieżycy, gdzie NIC NIE BYŁO WIDAĆ. Odradził dalszego wchodzenia. Weszliśmy do miejsca przed zamiecią, gdzie były jeszcze widoki, zrobiliśmy zdjęcia i zawróciliśmy. Nie było sensu. Jedyne co byśmy widzieli to słupek i ciemność. Poza tym ten wiatr, A i grań, nie było sensu. Wygrał rozsądek. Zeszliśmy już do Gouter, zjedliśmy batony i schodziliśmy granią. Poniżej 4000m śnieg już się roztapiał, porobiły się szczeliny. A wpadła całą nogą do jednej ale się wydostała o własnych siłach. Na samej grani najgorsza część czyli schodzenie. Ja po urazie sprzed 2 dni dalej się bałem i prosiłem A, żeby mówiła mi gdzie stawiać nogi. Doszliśmy do kuluaru. Ktoś poprowadził nową drogę żeby ominąć fragmenty wspinaczkowe. Było tędy szybciej w dół więc zaryzykowaliśmy. Pora była dobra, nie powinno nic spadać. Puściłem A przodem, w trakcie truchtania nagle się obsunęła, upadła i zaczęła zjeżdżać w dół żlebu. Chwilę wcześniej w tym samym miejscu widziałem wyślizgany śnieg, gdyby ktoś już wcześniej tutaj spadł. Krzyknąłem z całych sił: „Wbij czekaj!” Wyciągnęła i wbiła. Nie mogła złapać gruntu, ślizgała się dalej, byłem przerażony, już puszczałem się do biegu gdy udało jej się dostać na drogę, pobiegła dalszą część. Ruszyłem za nią uważając szczególnie w tym samym miejscu. Gdy dotarliśmy do obozu było już dużo więcej namiotów. Zaraz obok byli polacy, którzy nas zagadali o warunki i powiedzieli, że kilka godz. Wcześniej w miejscu upadku A zginął polak. Byliśmy przerażeni, chcieliśmy być już w domu. Zjedliśmy obiad, sen i rano odkopywaliśmy namiot ze śniegu. Trochę to zajęło, był cały zmrożony. Przez ostatnie dni codziennie zdejmowaliśmy z niego połacie śniegu żeby się nie zawalił.
Potem zeszliśmy z tymi ciężkimi plecakami tą samą drogą do samego Les Houches, kupiliśmy ser, zjedliśmy liofa pod samochodem, ruszyliśmy i po dojechaniu do Chamonix auto zgasło i nie odpalało. Sprawdziłem wszystko, akumulator padł do zera w trakcie jazdy. Do dzisiaj nie wiem jak to możliwe. Próbowałęm się dodzwonić do Link4. Obiecali że oddzwonią, chwila przeciągałą się w nieskończoność, jacyś ludzie nas zepchnęli na bok, ktoś próbował odpalić z kabli- niestety samochód benzyna.Zatrzymywaliśmy samochody ale niewiele osób wiedziało czemu nie działa nawet centralny zamek- nie dało się otworzyć bagażnika, jednym słowem- awaria całej elektryki. Po jakimś długim czasie, udało się zatrzymać jakieś większe auto z napędem na 4 i odpaliliśmy z kabli. Wpadliśmy z gościem sobie w ramiona, uratował nam wyjazd. W międzyczasie zadzwonił Link4- po 1h20min. Poinformowaliśmy, że chcemy anulować zgłoszenie i pojechaliśmy dalej taktyką 3/3. Ominęliśmy Szwajcarie, zatankowalismy w Niemczech i bezpiecznie wróciliśmy do domu. To był niesamowity wyjazd i trudno opisać tutaj wszystkie emocje- to trzeba przeżyć.